Wróć   Africa Twin Forum - POLAND > Podróże. Całkiem małe, średnie i duże. > Relacje z podróży > Trochę dalej

Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15.07.2011, 22:00   #1
Joseph
 
Joseph's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Wrocław
Posty: 89
Motocykl: RD07a
Joseph jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 tydzień 4 dni 15 godz 57 min 51 s
Domyślnie

Królowie i bogowie nad Eufratem

A pomyślałem sobie, że taki ładny śródtytuł zapodam, bo będzie tu zarówno historycznie i mitologicznie, jak i przyrodniczo. I śmieszno i straszno, jak mawiają ci, których wszechświat umiejscowił bardziej na wschód, niż nas.

Pamiętam z podstawówki lekcje historii o Eufracie i Tygrysie. Powstających i upadających cywilizacjach, magicznych nazwach Mezopotamii, Persji, Asyrii. Małego Rafała fascynowało wówczas zjawisko niemego świadectwa rzek w scenografii powstań i upadków cywilizacji, którym to rzeki swym biegiem i żyznością dawały początek. Inna sprawa, że cywilizacje zazwyczaj same sobie czy też sobie nawzajem zadawały kres bez pomocy rzek, co już wówczas mój mały pogięty umysł skrzętnie odnotował.

Jak dla mnie nie trzeba właściwie szukać tego zjawiska w tematach tak powszechnych jak nie przymierzając Egipt z jego życiodajnym Nilem. Wystarczy, że pojadę czasem w moje dziecięce rejony, gdzie stoi rzeczona podstawówka, a obok mała Pokrzywica, w której zbierałem tatarak i łapałem pstrągi w sposób niedozwolony, która zdaje się być identyczna jak kiedyś. Tymczasem wszystko wokół niej... płynie. I popłynęło już hen hen...

Tak oto błyskotliwą dygresją autobiograficzną chciałbym przybliżyć mój nastrój owego dnia w obliczu przywitania Eufratu i rzeczy, które przemijają bardziej, niż wspomniany.

Ale najpierw wyjazd z Siverek. Po odgonieniu kur spod motocykla i wyniesieniu go z parkingu (tak, zastawiony był, ale jak już wcześnie udowodnili mi lokalesi, przeniesienie Afryki kilka metrów na barkach to pita z serem) można się pakować. Na ulicy przed hotelem stanowimy sensacje galaktyczną. Ubabrany do granic przyzwoitości Enterprise otoczony jest tłumem fascynatów przyglądających się z bezpiecznej odległości (pewnie po to, aby nie zostać trafionym urokiem czy innymi gusłami). Dzięki temu studiujemy panująca w mieście modę - faceci pomykają w spodniach Alladin collection z nieco hiphopowym krokiem oraz w chustach - w większości w kolorze fioletowym. Jeden z takich dyktatorów mody widząc polską rejestrację podchodzi i zagaja po rosyjsku. No, kochany, z nieba mi spadasz, z facetem w spodniach Alladyna jeszcze nie rozmawiałem.

Facet twierdzi, że pracował z Stambule w żeńskim meczecie, co już na wstępie stawia mi pod znakiem zapytania jego wiarygodność. Kiedy pytam, co robi w tym mieście, ten szybko się oddala. To się pointegrowałem z tubylcami, nie ma co.

Reszta Alladynów spytana przez dowódcę Enterprise'a w którą stronę Kahta, wskazuje zgodnie jeden kierunek. Smarujemy zatem łańcuch (kibice odsuwają się jeszcze dalej) i odpalamy wrotki.

Droga zmienia scenografię, wjeżdżamy w górzyste żwirowisko. Roślinność prawie znika, zostały jakieś suche kikuty, czasem drzewko samotne niczym anglojęzyczny turysta nad Eufratem.





Wszystko po to, aby za chwilę otoczenie wybuchło zielenią z racji sąsiedztwa życiodajnego Eufratu właśnie. A ten, jak się dobrze rozpędzi i rozleje, wygląda tak:



Docieramy do przystani promowej i ogarnia nas poczucie, że coś nam dzisiaj logistyka siada. Prom właśnie odpłynął, następny za 1.5h. No nic, nie ma tego złego, wszak okoliczności przyrody relaksacyjne.





Właściwie to dobrze, że popłynął. U sklepikarza jeżdżącego Mondialem (chyba, bo ma na baku coś na kształt... bagstera) kupujemy coś zimnego do picia, kręcimy się po okolicy, spotykamy boćka wyglądającego na białostockiego, obok niego drób i inne ptactwo, pomagier sklepikarza bez pośpiechu rozkleja na budzie plakaty z lokalnymi celebrytami. Miejscowi czekający na prom zwyczajowo są pozdrawiający i zainteresowani. Można uwalić sie na krzesełku i kontemplować w cieniu szmaragdową toń życiodajnej topieli.











Po namyśle negocjuję ze sklepikarzem cenę chusty Alladin collection (przeciwko modzie, panie, nic nie zdziałasz). Transakcja zakończona sukcesem, znowu siedzimy, pale faję, spoko jest, czas prawie stoi.



Deny z kołymskiej ekipy Most pamięci 2011 informuje sms-em, że właśnie pocisnęli przez Ural i zostało im już tylko nieco ponad 8 tys. do Magadanu. Słowem – same pozytywy, żyć nie umierać.

Czas delikatnie przyspiesza, bo oto płynie prom. Tam zaraz prom, krypy kawałek się buja na tafli i tyle. Na oko wg standardów europejskich wejdzie ze 12 aut. Jak się okaże, chłopaki wcisną na krypę ponad 20 i jeszcze nas w charakterze bonusu.



Ładowność promu traktowana jest tutaj wg tych samych standardów, które obowiązują ciężarówki na drogach. Poza tym obsługa promu poza pokrzykiwaniem, żeby wszyscy wjeżdżali na wstecznym, ma niewiele do roboty, gdyż wyręczają ją wszyscy zainteresowani. Jakiś dziadek wjechał Renówka a’la Cyganka niezbyt rozsądnie i zostawił 50 cm cennego pustego miejsca po prawej? No to już trzech chłopa podnosi dziadka razem z bolidem i przerzuca pół metra w prawo. Dziadek wysiada zadowolony i wylewnie dziękuje, że nie musiał manewrować na krypie.

My wjeżdżamy prawie na końcu. Klapa, po której wjechałem, pozostanie już otwarta, bo przeca miejsca byłoby szkoda i ostatnie auto by nie weszło. Odbijamy.



Ten w zielonej czapce mówił po angielsku. Pogratulował wyprawy, spytał czy czegoś nie trzeba, czy znamy drogę dalej?. Nie przestanę tego doceniać i odnotowywać aż do końca naszej ekskursji.

Widoki dookoła powodują, że czas znów na chwilę przystaje.





Wysepka ze znakiem STOP (DUR) rozbudza naszą wyobraźnię. Może by tak leżaczki i parasol tam postawić i kontemplować toń, a ktoś dowoziłby napoje?



Po slajdowym zjeździe po metalowej klapie na twardy ląd zahacza mnie starszy Alladyn i ciągnie w kierunku samochodu, którym przyjechali z jakimś młodszym. Czego? - myślę - ale ten ewidentnie prosi o pomoc. Nie wiedzą, co się stało, auto nie odpala. Po podniesieniu maski widok pięknie wysadzonego akumulatora. Na migi tłumaczę, że tego mogą już wyrzucić, byle nie do Eufratu i ze ktoś musi im dowieźć tutaj nowy. No ja nie pomogę raczej, choćbym chciał. Młodszy dzwoni po pomoc, dadzą sobie radę, szczególnie że mają już gromadkę pomagierów.



No dobrze, jeszcze dwie fotki Eufratu na pożegnanie (wiem, macie dosyć, postaram się ograniczyć fotki do minimum).





(żartowałem, nie ma się co cieszyć...)

Tniemy na Nemrut. I znowu - żwirowiska, wykopki, pozdrawiający mistrzowie zmian budowlanych, aż w końcu docieramy do wąskiej nitki, na której ekipa układa... kostkę chodnikową. No takiej serpentyny jeszcze nie widzieliśmy. Oczywiście proces kładzenia kostki jest "w trakcie", jak prawie całość tureckiej infrastruktury drogowej, więc znowu off (jak mi ktoś kiedyś powie, że oblecieliśmy Turcję asfaltem, to normalnie umawiamy się na górce na twardym i to po całości - na przewracanki!).

Szlaban, 7 lir od sztuki za wjazd wyżej. Dalej nitka coraz bardziej stroma. No ja dziękuję po tej kostce w deszczu pomykać, szczególnie że jakiekolwiek barierki nad urwiskiem to jak rozumiem jakaś europejska fanaberia.

Wspinając się mijamy dwójkę obładowanych rowerzystów. Kurczę, motocykl ledwo tu daje radę. Dojadą na szczyt najwcześniej za 2 dni.

Tymczasem my już jesteśmy. Widok jak na szczycie świata, na horyzoncie rozlewa się Eufrat.





Żandarmiści mają tu extra budę. Witają nas pytaniem, czy zamierzamy tu nocować? Niby gdzie, w tej podróbie Niewiadowa może...? Także coś!



No dobrze, zatrzymajmy się na chwile z tym obrazem, historię Wam opowiem.

Za siedmioma górami i siedmioma rzekami mieszkała sobie księżniczka. Patrzyła przez okno swojego zamku i wzdychała "k***a, jak ja mam wszędzie daleko!".

Yyyy...sorry, to nie to. O, już mam.

Żył sobie kiedyś w północnej Mezopotamii dobry i sprawiedliwy król, nazywał się Mitrydates I Kallinikos (z takim imieniem to nie sztuka wzbudzać posłuch wśród poddanych i przejść do historii jako dobry i sprawiedliwy, prawda?). Król rzeczony miał piękną żonę, co zwała się Laodika Thei Filadelf (nie uwierzę, że wśród dworzan nie miała ksywy Philadelphia) oraz z rzeczoną żoną syna, któremu na imię było Antioch (jak sądzę - dla rodziny i przyjaciół: Antoś). Mitrydates miał korzenie rzymskie i tak naprawdę chrzanił zasady demokracji, wspólnot krwi i ziemi, po prostu w okolicach 80 r.p.n.e. ogłosił się królem tego podwórka i już. A ponieważ, jak śpiewają panowie Waglewski & Maleńczuk, król wcześniej "poznał tych, których wypada znać", nikt z nim zbytnio w tej kwestii nie zamierzał polemizować (dla dociekliwych - miał po swojej stronie Seleucydów, którzy byli wówczas na tym terenie kimś w rodzaju szefa wszystkich szefów, niczym Krzysztof Jarzyna ze Szczecina).

Niestety czas biegnie nieubłaganie, nawet nad Eufratem, zatem nasz król pewnego smutnego dnia wyciągnął kopyta, a ponieważ Antoś był już całkiem wyrośnięty i miał włosy tu i tam, naturalna koleją rzeczy przejął cyrk po ojcu. Już na wstępie swojej królewskiej drogi Antoś okazał się niezłym herbatnikiem. Jako Antioch I Epifanes (bo taką ksywę sobie był wymyślił - tak naprawdę jeszcze dłuższą, proszę sobie wyguglać) zaczął tworzyć coś, co historycy nazywają kultem wobec swojej osoby w formie zhellenizowanej, a co dziś nazwalibyśmy po prostu ostrym lansem po bandzie.

Po pierwsze, uznał, że jest bliskim krewnym bogów, po drugie - co za tym idzie - jego czcigodna osoba wymaga miejsca kultu takoż za życia jak i po śmierci. I to nie byle jakiego, tylko jak najbliżej swych boskich kuzynów, najlepiej gdzieś wysoko. Lud z przerażeniem rozejrzał się dookoła, zadarł głowy ku niebu i już wiedział, że Antoś pójdzie po całości - góra Nemrut o wysokości ponad 2.000 m to jest coś, co takie herbatniki lubią najbardziej.

Antioch kazał na Nemrut usypać kopiec i zbudować sanktuarium, poustawiać tam posągi wyobrażające jego ówczesnych idoli, m.in. Herkulesa, Zeusa, Apollo i Tyche, a pośród nich siebie jako tego, który ma być najbliżej bogów i jak najdalej od ludzi. Niezły drajw miał koleś, co...?

No dobrze, jak ktoś chce bardziej na poważnie i dokładniej, to sobie znajdzie, a my idziemy na górę popatrzeć, co z tego wszystkiego pozostało.

Drożyna wije się południowym stokiem, z góry solarium, z dołu chrabąszcze (nie wklejam, bo jeden jest na początku mych wywodów i wystarczy).







Główny taras to posągi bóstw oraz samego Antka w pozycji siedzącej, którym łepetyny niestety dawno już odpadły i spoczywają na dole.









Z tarasu widoki coraz bardziej w klimacie "dach świata".





Taras po przeciwległej stronie to scenografia kolejnych dekapitacji oraz kilka płaskorzeźb, które prawdopodobnie również znajdowały się niegdyś gdzie indziej.







Trzeci taras jest pusty. Za to kwiaty są wszędzie (teoria autorstwa Marty, którą udowadnia mi gdziekolwiek nie pojedziemy).



I tyle z Antka zostało. Nikt oczywiście do końca nie wie, jak lud ciemiężony wtaszczył na górę to wszystko - to znaczy wiadomo, ale każda ekipa ma swoją wersję, podobnie jak w temacie piramid. I niech tak zostanie.

To jeszcze perspektyw trochę, aby dobrze wykorzystać czas antenowy.







Schodzimy. A na dole... rowerzyści, właśnie podjechali.

Okazują się parą Francuzów po 40-tce, babka nawet anglokomunikatywna. Objechali kilka lat temu Polskę na rowerach, pamiętają Gdańsk, Kraków i Wrocław. A teraz wcinają ogórki i chleb i za chwilę pójdą na górę. Nie wyglądają na zmęczonych. Właściwie to my wyglądamy na bardziej zmęczonych od nich.

Przyglądając się ich rowerom zastanawiam się, co można załadować do takiej ilości sakw i toreb. Rok temu włócząc się po Skandynawii i śpiąc ze zwierzętami mieliśmy na motocyklu mniej sprzętu, niż oni na tych rowerach. Może te odżywcze ogórki tam wiozą?



Nic to, czas żegnać się z pięknem górskiej pustki i zmierzać ku cywilizacji. Dzień chcemy zakończyć w Malatyi (tak naprawdę odpuściliśmy sobie plany przemierzenia terenów wzdłuż granicy syryjskiej, ale o tym później).

Najbliższe miasto po drodze to zaskakujący nowoczesnością Adiyaman. Miasto prawie jak w środku Europy (ja wiem, u nas meczetów znacznie mniej), w centrum całkiem spore deptaki, jakiś bulwar. Zaliczamy bankomat i rozglądamy się za jakimś obiadem. Na końcu ulicy, obok fontanny dumny napis głosi "Bulvar kebap". W dechę, podjeżdżamy.

I znowu jesteśmy atrakcją, tyle że w nieco innym wymiarze. Motocykl nie jest już Enterprisem, za to my jesteśmy gośćmi, o których trzeba zadbać. Hasłem ulicy staje się "turists". Okoliczna ludność zgromadzona przy sklepikach wskazuje dogodne miejsce do zaparkowania, obsługa knajpy wychodzi i zaprasza wskazując jednocześnie stolik w cieniu na zewnątrz i przynosząc wodę. Kierownik przenośnego straganu zaprasza do obejrzenia zasobów. Znowu miluchno.



Szamiemy donera w tortilli, miejscowi zapraszają do udziału w grze planszowej, którą obserwujemy od kilku dni, a której zasad jeszcze nie ogarniamy. Dostajemy nawet wizytówki lokalnego salonu fryzjerskiego (Marta - jeszcze rozumiem, ale kuźwa ja?).



Żegnamy się i w drogę. Na światłach otwiera się okno Golfa i dwóch lokalnych anglojęzycznych "charizmatik" nawiązuje z nami kontakt. Skąd, dokąd, jak macie na imię? Piękna podróż, gratulujemy, powodzenia.

Lecimy żółtą drogą przez góry na Malatyę. Jak każda drugorzędna drożyna w Turcji, ta również w 100% pokryta jest asfaltem - w odróżnieniu od międzynarodowych. Widoki ładne, jeśli nie macie dosyć, to pokażę.







I kwiatek jeszcze, a co mi tam, Marta się ucieszy jak zobaczy.



W mijanych wioskach znowu jesteśmy atrakcją galaktyczną, nie mam już siły odmachiwać tym poczciwym i radosnym ludziom.

Podstawowym sprzętem rolniczym w tych regionach jest motocykl z boczną furą. Minęliśmy ich z dwie setki i żadnemu nie zrobiłem zdjęcia. Na szczęście namierzyłem takowego później, więc niech będzie teraz. Dodam tylko, że pomimo typowo użytkowego przeznaczenia, wózek boczny bywa wdzięcznym elementem wiejskiego tuningu i customizingu.



Docieramy do Malatyi. Już przedmieścia to masakra komunikacyjna - pokuszę się nawet o tezę, że większa, niż Stambuł. Tam przynajmniej każdy zna zasady i swoje miejsce na drodze. Tutaj baby ładują się pod motocykl myśląc, że zatrzyma się w miejscu i jeszcze zdziwione są, gdy się na nie człowiek spod otwartej szyby wydrze, żeby patrzyły gdzie psie krwie lezą cholera jasna. Nerwy nam tu trochę puściły i daliśmy sobie nawzajem niepotrzebny ładunek negatywnych emocji, ale naprawdę ciężko opisać, co się w tym mieście dzieje.

Odetchnęliśmy, gdy udało się namierzyć nocleg. Na taras hotelu wjechałem bez krępacji po schodach, przy recepcji spocony i wk...ny powiedziałem jaką chcę cenę (hotel niebezpiecznie dobrze mi wyglądał), a grupa chłopaków z obsługi pewnie nie wiedziałaby jak zareagować, gdyby nie to, że jeden znał rosyjski. Skąd znał? Ano jego była żona była Rosjanką. W ogóle to sprawiał wrażenie, jakby chciał przy tej okazji splunąć i powiedzieć Wot paszła won bladź i jakoś tak od razu się dogadaliśmy. Przyniósł nam nawet do pokoju talerz owoców i powiedział, gdzie można browara na mieście dostać.



Po wyprawie w poszukiwaniu zimnego Efesu zwykłego i cytrynowego zwaliliśmy się na zasłużony odpoczynek. Nogi prawie zagojone, na allegro poszłyby jako nowe, a przynajmniej nie jeżdżone w terenie.



Turecki kanał muzyczny i spać.

w kolejnym odcinku Kapadocja i furia afrykańska
__________________
http://www.fabryka-przestrzeni.net
"Trzeba leżeć na plecach, by napatrzyć się niebu."

Ostatnio edytowane przez Joseph : 15.07.2011 o 22:04
Joseph jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 15.07.2011, 23:35   #2
jochen
Kierowca bombowca
 
jochen's Avatar

Zapłaciłem składkę :)

Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Kraków
Posty: 2,565
Motocykl: RD07a
jochen jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 1 tydzień 4 dni 18 godz 50 min 6 s
Domyślnie

Bardzo to miłe z Twojej strony, że nie każesz długo czekać na kolejne odcinki relacji. Brawo ten pan
__________________
AT RD07A, '98, HRC
jochen jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 15.07.2011, 23:55   #3
Joseph
 
Joseph's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Wrocław
Posty: 89
Motocykl: RD07a
Joseph jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 tydzień 4 dni 15 godz 57 min 51 s
Domyślnie

Dzięki za uznanie, ale urlop mi się kończy i jak teraz nie napiszę, to szlag trafi gorące wrażenia...

Popylam zatem ile wlezie, do rana powinno być wszystko
__________________
http://www.fabryka-przestrzeni.net
"Trzeba leżeć na plecach, by napatrzyć się niebu."
Joseph jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 16.07.2011, 03:25   #4
Joseph
 
Joseph's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Wrocław
Posty: 89
Motocykl: RD07a
Joseph jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 tydzień 4 dni 15 godz 57 min 51 s
Domyślnie

Domorośli turyści i niedzielni mechanicy

My tu gadu gadu, a tymczasem kończy się wschodnia dzicz, a zaczyna turystyka na powrocie. Kapadocję tak naprawdę mieliśmy zrobić na początku, ale to trochę dołujące pojechać przez Turcję w druga mańkę nie zostawiając nic na deser i już od Morza Czarnego być "na powrocie", prawda?

Na zachód zatem. Zjeżdżajac po hotelowych schodach odganiam turystów i rysuję lewy kufer. Będzie przynajmniej wyglądał na typowy adwenczer, tymczasem turyści okazują się Polakami, którzy pomimo nawiązania kontaktu werbalnego patrza na nas jak na szurniętych. Zdrowia życzymy, szczególnie tlenionej pani.

Po drodze ostatnie typowo górskie i wodne pocztówki...





...i już za chwilę wita nas na horyzoncie jeden z wulkanów, który całe to kapadockie zamieszanie zmajstrował.

Dygrecha mnie tutaj nachodzi - miliony lat trwało coś, w czym funkcjonujemy przez krótką chwilę. Hektar czasu po tym, kiedy lawa z wulkanów się rozlała i zdążyła stężeć, a potem wiatr i woda zrobiły swoje, wpadł tu człowiek, powykuwał trochę norek, machnął pędzlem i paluchem co nieco na ścianach, a na koniec hotel w tym zrobił i cennik powiesił. A to, co nie wyblakło, oznaczył strzałkami, którędy zwiedzać. I myśli sobie jeden z drugim, że to forma ostateczna. A przez to wszystko lawa przeleje się jeszcze zylion ochnaście tysięcy razy i po hotelach ślad nawet nie zostanie. Jesteśmy jakąś nędzną sekundą w historii miejsc, które oblepiamy fleszami aparatów. Koniec dygresji.

Tak czy inaczej - wulkan na horyzoncie, a Kayseri już blisko.



Za Ürgüp zataczamy kółko po okolicy w celach zwiadowczo - rozpoznawczych i lokujemy się w jaskiniowym hotelu w Göreme. W końcu skoro mamy być turystami, to po całości.

Hotelem dowodzi azjatycki muzułmanin, do pomocy ma mniej egzotycznego kolesia o bardziej europejskim wyglądzie, ten jednak również w ciągu dnia dopełnia modlitewnych obowiązków przy lodówce obok recepcji. Po udanych negocjacjach lokujemy się w jaskiniowym przybytku na górze z całkiem wypaśnym widokiem na miasto.







Dalszych wycieczek nie będziemy już dziś uskuteczniać, idziemy przywitać się z Göreme. Najpierw rekonesans po centrum. Stragany, parę knajp, dworzec, kafeja netowa, chińskie podróbki znanych moocykli (moim liderem jest małolitrażowy dalekowschodni klon beemki z Jamesa Bonda).













Uciekamy od turystyki w rejony bardziej swojskie. Tu klimat pozytywnie się zmienia.















Rzekłbym nawet, że bardzo pozytywnie.



Nawet Afra z Niemcowni się trafia. W najpiękniejszym malowaniu. Ciekawe, czy Helmut chce na tych kapciach wracać do domu…?



Właściwie to się ucieszyłem. Nawet miejsce tak turystyczne jak Göreme potrafi mieć klimat, jeśli dobrze się poszuka.

Wracamy do hotelu, jutro będziemy szukać swoich klimatów w okolicy.



No i mamy gdzie Efesa wysączyć. Z widokiem dobrym.





Poranna odprawa przy podanym przez Azjatę śniadaniu i wyposażeni w mapę okolicy oraz pozbawiony bocznych kufrów motocykl zaczynamy eksplorację okolicy od podziemnego Kaymakli.

Dygresja techniczna: Umówmy się, że nie będę się rozpisywał na temat miejsc, gdzie byliśmy, ok? Kapadocja jest tak opracowana na wszystkie strony w necie i literaturze, że moje opowieści o podziemnych miastach i chrześcijańskich jaskiniowych kościołach z czasów bizantyjskich byłyby opowieściami inżyniera z LG Electronics w Biskupicach Podgórnych na temat historii wrocławskiego ratusza (też sobie metaforę wynalazłem, no ale niech zostanie bo inna o tej porze nie chce zapukać do czaszki...).

Zrelacjonujmy zatem, gdzieśmy się szlajali. Kaymakli to jedno z tych miejsc, których nie lubią aparatu fotograficzne. Zdjęcia z fleszem wychodzą płaskie niczym wykres mocy deskorolki, a te bez flesza zrobić trudno. Ale tak całkiem beznadziejnie tez nie było. Poza tym ciasno, duszno, ale chłodniej niż na zewnątrz i... niesamowicie.









Przy wejściu do podziemi jeden z bardziej sensownych straganów. Mało plastików, a sporo ciekawostek i przydatności, dzięki czemu lista prezentów dla bliskich zostaje do końca odhaczona.



Krecąc się po Kapadocji nie do końca zgodnie z mocno rekomendowanymi trasami możemy napotkać miejsca nigdzie nie opisane, zupełnie nieturystyczne i kiepsko dostępne.



Zresztą nie trzeba szukać zbyt daleko. W Nevsehir stoi sobie cytadela, pięknie góruje nad miastem. W przewodnikach przeczytacie tylko tyle, że jest - ale przewodników nie piszą kolesie, którzy przez podwórka i śmietniki próbują dojechać do niej motocyklem. My się wybraliśmy.



Na górę nie prowadzi żadna konkretna droga, trzeba przejechać przez dzielnicę rozsypujących się domostw (nie mam ochoty używać słowa "slumsy" - mieszkają tam życzliwi i porządnie wyglądający ludzie), gdzie na progach domów siedzą sobie baby i omawiają bieżącą sytuację na rynku pomidorów, po dziurawych ulicach ganiają dzieciaki, a w pod maskami przerdzewiałych Renówek grzebią tutejsze głowy rodzin.

Jazda na wzgórze to labirynt wszystkich tych składników, którym kręciliśmy się pozbawieni jakiejkolwiek nici Ariadny aż do zrezygnowania. Problem polega na tym, że kiedy wjedziemy w ten organizm, z oczu znika nam szczyt.

Ze zrezygnowania wyprowadził nas uśmiechnięty, na oko maksymalnie dziesięcioletni przedstawiciel społecznej informacji turystycznej na rowerku a'la Jubilat. Zaproponował doprowadzenie drogą do cytadeli, a kiedy stwierdził, że dalej nie ma już siły pedałować, wspomógł go skromnie acz elegancko ubrany młodzieniec, który angielskimi bezokolicznikami wypunktował dalsze waypointy na cytadelę.

No i jesteśmy!



Cytadela nie jest żadnym zachwytem architektonicznym, po prostu miejscówa jest w dechę.

Na dziedzińcu piknikuje turecka rodzinka wcinając kanapki i popijając herbatą z termosu, grupka dżentelmenów dyskutuje na murach, a my jazda do środka chłonąć klimat mało turystyczny.











Widoki dookoła również dają radę. Z tej strony strefa labiryntowa, przez którą dotarliśmy na górę.



A tutaj strona bardziej znana z folderów.



Opuszczamy cytadelę i kierujemy się na Uçhisar, gdzie z twierdzy będącej najwyższym punktem w okolicy można co nieco zobaczyć.



Najpierw jednak turecka viagra.



Trzeba przyznać, że kolo u którego kupiliśmy trochę bakalii zadał sobie sporo trudu, aby przyswoic nazwy wszystkiego, co sprzedaje, w kilku językach, w tym całkiem nieźle w naszym. Co prawda próbowałem mu wytłumaczyć, że "pstka zmreli" to nie do końca zrozumiałe, ale i tak dawał radę. A za to, jak wytłumaczył sposób zrobienia kanapki z mreli, pstki zmreli, oszecha w sezam i czegoś tam jeszcze, to w ogóle szacun...





No dobrze, podjedliśmy, to na górę trzasnąć lansik i pozachwycać się widokami.













Widoki na samo miasto tez pełne ciekawostek.







Ta w różowym wzięła Martę za swoją znajomą z Japonii. Przywitała się wylewnie, postękała zmęczona po wejściu na szczyt i zaczęła coś opowiadać. Siedzieliśmy zahipnotyzowani. Dopiero, gdy Marta zdjęła okulary, rodzinkę dopadła konsternacja, że chyba jednak nie jesteśmy z Hokkaido. Wszyscy się pośmialiśmy i tyle. Dali sobie nawet fotę zrobić.



Kręcimy się trochę po okolicach Göreme, bo obiecaliśmy Szpryszce fotę na tle scenografi Gwiezdnych Wojen. Zasadniczo się udaje.



Czas na spotkanie z historią. Göreme Open Air Museum to nic innego jak skansen obejmujący swym terenem wydrążone w skale kościoły wczesnych chrześcijan.

Trochę zdezorientowani znakami, nie wiedząc dokąd można jechać a gdzie już nie, zostawiamy motocykl 2 km przed muzeum. Dzięki temu odkrywamy nową technologię mocowania kufrów do Afryki oraz poznajemy dwóch jaskiniowców, z których jeden jest właścicielem rzeczonej Afryki, a drugi lata na tym chińskim crossie. Obaj siedzą w przybytku o nazwie Flinstones Workshop i częstują nas ciastkami. Za kawę grzecznie dziękujemy, bo idziemy z kapcia w kierunku kościołów.





W drodze do muzeum jeszcze kilka ciekawostek.







I jesteśmy na miejscu. Na początek Marta zawija chustę na czuprynę i próbuje wtopić się niepostrzeżenie w tłum bab celem integracji i zbadania aktualnej sytuacji na rynku cebuli i oliwek (kurna - tak poważnie: te kobiety siedzą tu całymi dniami i nawijają... o czym mogą w kółko gaworzyć, bo chyba nie o kościołach bizantyjskich jak pragnę zdrowia...?).



No i creme de la creme, czyli to, co przyszliśmy zobaczyć. Nie da się wszystkiego obfotografować i pokazać, będą tylko cukiereczki (i bonus).

























Zadowoleni? Że co? Aaaaa...bonus. Proszę bardzo.

Miejscówa w dole, nie wiem, jak się tam dostać. Dla Marty odrażająca, ja chętnie odbiłbym tam schłodzonego Efesa i posiedział.



Tyle zwiedzania, odpalamy jeszcze Szprychę i gonimy po okolicznych szutrach. Przez przypadek wjeżdżamy nawet na tor dla quadów wzbudzając ogólne zdziwienie licencjonowanych turystów w kaskach, co na trumnie robi motocykl z dwoma załogantami na pokładzie? Spadamy.

Okolicznymi drożynami odkrywamy jeszcze kilka zakamarków, których nie ma na pocztówkach.









I jeszcze coś niecodziennego przy zachodzącym słońcu.





No i tak sobie tą Kapadocję na deser wymyśliliśmy i wymanewrowaliśmy. Dziś wieczorem pakowanie, chwila nasiadówy nad mapą, sprawdzanie motocykla. Wyjazd jutro zaraz po śniadaniu, decydujemy się wracać przez Stambuł. Wszystko przygotowane, na oblanym nocą tarasie kończymy piwo, żegnamy się z Kapadocją i idziemy spać.

Po śniadaniu wylewne pożegnanie z dwójką lokalnych magików, dają nam wizytówki i broszury, abyśmy rozsławiali ich hotel wśród znajomych Polsce. Przybijamy piątkę z turystami ze Stanów, którzy byli miłym towarzystwem, ekscentrycznemu Niemcowi zmieniającemu co wieczór pokój i nie zmieniającemu czarnego lakieru na paznokciach u nóg, spinamy kufry, odpalamy sprzęta i... gaśnie cholera jasna. Odpala, krztusi się i gaśnie. Szlag.
__________________
http://www.fabryka-przestrzeni.net
"Trzeba leżeć na plecach, by napatrzyć się niebu."
Joseph jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 16.07.2011, 03:31   #5
Joseph
 
Joseph's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Wrocław
Posty: 89
Motocykl: RD07a
Joseph jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 tydzień 4 dni 15 godz 57 min 51 s
Domyślnie

Praca pompy nie podobała mi się od kilku dni. W cień i rozbieramy.



Z kufra wężyk ogrodowy zakupiony w castoramie przed wyjazdem i sprawdzamy, co ta pompa zapodaje. Nic nie zapodaje, czasem zapluje się odrobiną i tyle. Nie mamy pompy paliwowej.

Nie mamy tez zapasowej, bo mądre ludziska na forum mówiły, że przy dbałości o prawie pełny bak całe to cholerstwo pociągnie grawitacyjnie. No to nie zastanawiam się nad pompą, tylko za pomocą wspomnianego wężyka ogrodowego montuję technologię bezpośredniego wtrysku grawitacyjnego. Magik nieazjatycki donosi wodę, bo gorąco jak cholera, a sprzęt nie posiada kranika, więc jest trochę zabawy. Jeśli odwiedzicie Kapadocję w najbliższym czasie, może tam trochę etyliną jechać.

Po złożeniu wszystkiego do kupy... pali!!! Heh, mądre te ludziska na forum. W atmosferze gratulacji odjeżdżamy i znów jesteśmy kozacy.

Po 20 km znów nie jesteśmy. Moto gaśnie, szukam przyczyny w przekombinowanym ułożeniu wężyków. Trytytki z kufra i układam je inaczej. Jedziemy.

Po 5 km stoimy. Szlag mnie powoli trafia, skracam przewód paliwowy i układam wszystko jak najkrócej i jak najbardziej "w dół", aby spływało. Jedziemy. Kiedy się krztusi, nie zatrzymując się poruszam tym wszystkim i czasem udaje się jechać dalej. A czasem zostajemy na poboczu i czekamy. Nie mam pomysłów, paliwo spływa wolniej, niż gaźniki wołają jeść. Właściwie to prawie w ogóle nie spływa, dopóki tym wszystkim nie pokręcę.

Nie wiem, jak to zrobiliśmy, ale doturlaliśmy się w ten sposób do Ankary (jakieś 300 km z hakiem). Tam uzgodniliśmy konstruktywną kapitulację - zjeżdżamy do miasta i szukamy rozwiązań.

Aha...po drodze słone jezioro Tuz, które było w planie - postanowiłem nie zatrzymywać się. Marta wyjęła tylko komórkę i przemknęliśmy obok z prędkością patrolową, bo tylko przy takiej udało się jechać dłużej bez stopów i piłowania rozrusznika.



W Ankarze najpierw zjazd pod centrum handlowe, ale zahaczeni tam ochroniarze nie odróżniają znaczenia słowa "serwis" od "parking". Uciekamy do centrum, tam przy postoju taksówek dostajemy info, którędy do serwisu Hondy. Niezbyt mi się to uśmiecha, ale zawsze coś, jedziemy.

Ponieważ zbliża się połowa baku i paliwo ledwo spływa, zawijamy na stację. Obsługa stacji kręci głową, że ten serwis Hondy to tylko (tutaj gest trzymania kierownicy Hondy Accord), a nie (gest trzymania kierownicy Hondy wiadomo jakiej). Jest piątek wieczór, kiepsko to wygląda.

Stajemy na brzegu stacji i wypatrujemy jakiegoś motocyklisty. Jedzie! Wyskakujemy na środek ulicy i drzemy ryja machając i skacząc, jakby nam tyłki płonęły. Kierownik Yamahy TDM najpierw ostro odbija na nasz widok w przeciwnym kierunku, aby po chwili zawinąć na stację.

Ma na imię Haydar, na oko jakieś 45 i pyta po angielsku dokąd jedziemy. Lepiej być nie mogło.

Do serwisu? Rozumiem, za mną.

Przez pół Ankary na krztuszących się gaźniorach docieramy za TDM-ą na tyły starej hurtowni, a tam zapadła blaszana dziura z mnóstwem motocykli wszelkiej maści. O to mi właśnie chodziło, tutaj na pewno są magicy.

Właściciel magicznego miejsca - stateczny dżentelmen z herbatą w ręku - generalnie nie zwraca uwagi na moje gorączkowe wywody odnośnie pompy i napędu grawitacyjnego, bez mrugnięcia okiem rozmawia chwilę z Haydarem, po czym uspokaja mnie krótko: No problem, tomorrow.

Jak tomorrow, to tomorrow, spoko. Ale co właściwie? Bo my tylko pompy potrzebujemy! Tym razem uspokaja mnie Haydar. Jutro będzie pompa w ekonomicznej cenie, a usługa w cenie pompy. Dostajemy herbatę.

No to w dechę, to fajnie, to jutro przyjedziemy, jedziemy szukać hotelu. Nie mam mowy. Haydar dzwoni do żony, że ma zabierać córkę i spać gdzie indziej, bo ten ma gości. Zaprasza nas do siebie i pomimo kilkukrotnego tłumaczenia, że nie chcemy robić mu problemu - bez dyskusji mamy jechać do niego.

Tym sposobem tłuczemy się krztusząc i gasząc silnik na światłach na drugi koniec Ankary, gdzie w dzielnicy willowej nasz wybawca ma domek z ogródkiem, a w nim ogórki, śliwki, kotkę z małymi i w ogóle, jak zaznacza, farmer z niego pełną gębą. Prysznic, pizza za którą Haydar nie pozwala zapłacić i przygotowane spanie w salonie - w razie gdyby jednak żonie coś odwaliło i zwaliłaby się w nocy z córką do domu.

Haydar to w ogóle niezły odpał jest, szczególnie jak na Turka. Z wykształcenia filozof, uczy w szkole średniej, angielskiego nauczył się w podróży. Od 15 lat jeździ na motocyklach i dokładnie tyle ich miał, co roku dotychczasowy mu się nudzi. Jest zatwardziałym ateistą i uważa, że wszystkie te meczety, muezini, czadory to wielki bullshit. W temacie Polski kojarzy głównie reżyserów, bo jest kinomanem - o Polańskim, Kieślowskim, Wajdzie moglibyśmy rozmawiać i rozmawiać. Oczywiście wie również, kto to Wałęsa, ale nie ukrywa, że nie darzy go sympatią, w ogóle to jest lewakiem i popyla w niebieskiej koszulce DDR z godłem ludowo-demokratycznej republiki na klacie.



Haydar pochwala naszą decyzję, aby nie zbliżać się do Syrii. Od momentu włączenia TV w Stambule oglądaliśmy nieciekawe obrazki z Şanlıurfy niewiele rozumiejąc z komentarza. W polskich mediach była w tym temacie cisza, a jedyne co udało się znaleźć Siostrze w anglojęzycznych mediach, to wybuch gazu na stacji benzynowej. Tylko że my widzieliśmy wywalone pół dzielnicy mieszkaniowej, a nie stację benzynową. Ostatecznie odpuściliśmy cała południową część, czyli Şanlıurfę, Mardin i wszystko co było po drodze.

No i co ja mam jeszcze napisać? Że marzyłem, aby z kimś takim bez ogródek i zahamowań omówić całą nasza tureską podróż i zadać wszystkie pytania, których bałem się zadać komukolwiek innemu? Że Haydar miał wczoraj operację zatok, dlatego nie napijemy się wódki, ale możemy do parku na piwo iść? No poszliśmy. Przegadaliśmy na ławce pół nocy. Przynajmniej za piwo pozwolił po długich dyskusjach zapłacić.

Do głowy by nam nie przyszło, że spotkamy kogoś takiego w tych okolicznościach. Dobrze wykombinowałem, żeby nie brać zapasowej pompy.

O poranku przywitani zostajemy śniadaniem, a następnie na koń i do serwisu.



Tam nowe twarze, w tym budzący moje zaufanie dowódca mechaników, który dostaje misję reaktywacji Szprychy. Przede wszystkim potrzebujemy pompy, więc Marta zostaje na miejscu, a chłopaki ładują mnie do samochodu i jedziemy znowu przez całą Ankarę do hurtowni jakiegoś zaprzyjaźnionego kolesia, gdzie wyhaczamy nowiutką elektryczną pompę Mitsubishi (ciśnieniówka w tych warunkach zupełnie by nam wystarczyła, ale za 80 lir narzekać nie będę).

Z pompą do warsztatu, a tam chłopaki dają do zrozumienia, że na ręce się nie patrzy. Jednocześnie obdarowują nas smyczami firmowymi i pokrowcem na komórkę dla Marty.

Pomagam jedynie wturlać Szprychę do środka i ulatniam się obserwując otoczenie. A tutaj sporo ciekawostek. Koleś na starej R80 odkupionej od policji od dawna szuka kontaktu wzrokowego. Gada po rosyjsku, siedział 2 lata we Lwowie i kręcił interesy z Rosjanami, za kilka miesięcy rusza tą beemką na Ukrainę przez Gruzję (czyżby Turcy mogli przekraczać północną granicę Gruzji? - muszę sprawdzić). Wcześniej ganiał na GS-ie, ale operacja kolana pożegnała go z wszystkim co wysokie. Z drugiej strony nie narzeka, teraz - jak twierdzi - rzadziej jest w serwisie i tylko po to, żeby herbaty się napić.

Jeden z mechaniorów przylatuje z iPadem i pokazuje relację z podróży swojego kolesia z Turcji do Indii i z powrotem przez Afrykę. Skromne 25 tys km.

Pokażmy w końcu ten serwis i otoczenie...











Od lewej – prezenter relacji Turcja – Indie, Haydar, właściciel zamieszania, destruktor pomp, szef machaniorów z misją.



Chłopaki wołają mnie do środka, pompa siedzi i pracuje, przy okazji ssanie naprawione, które padło parę dni temu, smarowanie łańcucha i wułala.

Nie mam mowy o zapłacie, Haydar jest przyjacielem mechaników, nie chcą żadnych pieniędzy. Chcą tylko nakleić logo EMOK na kufry - w tych warunkach zupełnie nie protestuję.

Haydar odprowadza nas na rogatki w kierunku Stambułu, przybija piątkę i życzy szczęścia. Kochamy Turcję.



Epilog, czyli powrót i słoneczniki

Oczywiście byłoby zbyt pięknie, gdyby nic już po drodze się nie stało. Przy drugim tankowaniu zauważamy, że pękł nowy wężyk paliwowy - pamiętam, jak magik miał problem z dopasowaniem średnicy i wysłał pomagiera po coś niestandardowego do pobliskiej hurtowni. Skracam wężyk, ale ten dalej się rozłazi. Znowu ogrodowa castorama, łączę to na trytytkach i taka prowizorka dojedzie już do Polski.

Stambuł przelatujemy bez mrugnięcia okiem niczym stare wygi azjatyckie, po drodze śpimy w Bułgarii zaraz za przejściem i w węgierskim Szeged. 2.300 km z Ankary do domu robimy w 3 dni.

Nie będziemy nikogo zamęczać opowieściami o odciskaniu bolących tyłków. Zamiast tego pokażemy bułgarskie słoneczniki. Dużo słoneczników. Aby wszyscy wiedzieli, co oznacza prawdziwy kolor żółty.









Piękne, prawda?

Koniec
__________________
http://www.fabryka-przestrzeni.net
"Trzeba leżeć na plecach, by napatrzyć się niebu."
Joseph jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 16.07.2011, 04:45   #6
karlos
 
karlos's Avatar


Zarejestrowany: Sep 2009
Miasto: Radom
Posty: 406
Motocykl: RD04
Przebieg: 68000
karlos jest na dystyngowanej drodze
Online: 3 tygodni 19 godz 10 min 20 s
Domyślnie

Rewelka - gratuluję wyjazdu
__________________
"Cieszę się, że nie jestem bezużyteczny, zawsze mogę służyć jako zły przykład."

http://www.youtube.com/watch?v=kfH1hxvAN30&ob=av2n
karlos jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz


Zasady Postowania
You may not post new threads
You may not post replies
You may not post attachments
You may not edit your posts

BB code is Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wł.

Skocz do forum

Podobne wątki
Wątek Autor wątku Forum Odpowiedzi Ostatni Post / Autor
Ararat pod koniec września---szukam chętnych wrubel Umawianie i propozycje wyjazdów 5 12.07.2012 17:18
Otwieram Wrota Afryki czyli... lek na jesienną depresję vol.2 [Listopad 2011] Neno Trochę dalej 148 22.01.2012 19:08
Waha po 8.2 zł czyli jak nie zbankructwać w Turcji [Kwiecień 2011] duzy79 Trochę dalej 19 26.06.2011 14:21
Ararat inflator Umawianie i propozycje wyjazdów 9 18.05.2011 21:21


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:54.


Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2025, Jelsoft Enterprises Ltd.