|
![]() |
#1 |
![]() Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Legnica, Złotoryja, Łódź
Posty: 104
Motocykl: RD07a
Przebieg: Rośnie
Galeria: Zdjęcia
![]() Online: 1 tydzień 1 dzień 12 godz 24 min 14 s
|
![]()
Zapakowałem już zdjęcia do Picassa choć jeszcze ich nie opisałem. Można wejść przez moją GALERIA: ZDJĘCIA pod awatarem. Zapraszam.
Obiecuję kontynuować relację ale rzadko jestem w domu, więc cierpliwości proszę. |
![]() |
![]() |
![]() |
#2 |
![]() Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Legnica, Złotoryja, Łódź
Posty: 104
Motocykl: RD07a
Przebieg: Rośnie
Galeria: Zdjęcia
![]() Online: 1 tydzień 1 dzień 12 godz 24 min 14 s
|
![]()
DZIEŃ VII 28.08.2011r PAUZA
Spało się super. Piętnaście metrów od nas wyjące morze. Ranek przywitał nas jak zwykle tutaj głosem z rakiety, który ma swój głęboki urok. Skąd się wziął głos z rakiety? Aby nie używać słów, które są powszechnie znane a mogły by być opacznie zrozumiane co czasem mogło by napytać nam pewnych kłopotów stosowaliśmy zamienniki, w tym wypadku meczet to rakieta, a wszędzie słyszalne modły, zresztą poprzez głośniki umieszczone na rakiecie w czterech stronach świata to oczywiście głos z rakiety. Około piątej naszego czasu (różnica w czasie to 2 godziny) wyłażę z namiotu, kurde, całe niebo pokryte ciemnymi kłębiastymi chmurami. Oj poczułem wilgoć w kościach. Usiadłem pod winogronem, zatabaczyłem i złapało mnie lenistwo, a może by tak trochę odpocząć i zostać w bajkowym ogrodzie do jutra? Many miał te same myśli więc decyzja zapadła – dzisiaj lenistwo! Można się przeprać i odpocząć a przy okazji zwiedzić okolicę i pogadać z ludźmi. Po godzinie chmury zobaczyły, że nie jedziemy i generalnie mamy je w dupie więc się rozeszły i wyszło słonysio. Znów praży więc poranna kawka i idziemy zwiedzać port rzeczny i okolicę. 152.JPG Miasteczko wygląda jakby lata świetlne minęły bezpowrotnie jakieś 30 lat temu. Wkoło pustymi oczodołami okien straszą opuszczone domy wypoczynkowe, a zamieszkane małe domki też nie przypominają tych z Majami. Życie toczy się leniwie a ludzi prawie nie widać. Parę osób w porcie ceruje nadwątlone sieci, stateczki też małe i szarpnięte zębem czasu ale rybołówstwo to tu chyba jedyne zajęcie. Zresztą ten widok całkowicie oddaje obraz tej sennej mieściny. 156.JPG Przechodzimy przez most. W oddali majaczy mała stacyjka benzynowa. Fajnie można zanabyć fajarki a i Efez jest na pewno. Zachodzimy na stację. W jednym pomieszczeniu jest sklepik a w drugim, chyba kasa benzynowa, siedzał pan w spodniach na kancik i białej lśniącej koszuli. Oczywiście zaszliśmy do sklepiku na co z niezadowoleniem pan coś tam zakrzyknął więc odkrzyknąłem żeby przyszedł do nas bo jak mu nie pokarzę czego chcę to nie zakuma. Coś tam zaburczał pod nosem ale przyszedł. Więc mu pokazałem, że chcę dwie paczki fajarek i cztery Efezy. Zapakował to wszystko do reklamówki powszechnie u nas zwanej zrywką. Many kulturalnie mu tłumaczy w esperanto: - Marian, daj drugą reklamówkę bo jedna to czterech browarów nie uniesie a ładunek jest mocno cenny Na co pan (po ubranku wnoszę, że to sam boss) mocno potrząsnął reklamówką z czterema browarkami pokazując głupim Polaczkom, że Turkisz reklamówka to nie jakieś barachło. Przy drugim szarpnięciu reklamówka zachowała się jak wszystkie reklamówki na całym świecie i browarki z wielkim hukiem wyrąbały się na wolność i dwa z nich eksplodowały przy spotkaniu z matką ziemią powodując fontannę białej piany, której znaczna część wylądowała na nienagannie wyprasowanych nogawkach i lśniących lakierkach. Many ze stoickim spokojem skomentował - Patrz chciał Afrykanera nauczyć pakowania browara, na co wkurwiony do bólu Boss cisnął rozerwaną zrywką, zakrzyczał coś na pracownika i zniknął w czeluści stacji paliw. Po chwili przybiegł już normalnie ubrany, widać pracownik, bez mrugnięcia zapakował browarki do dwóch reklamówek i z uśmieszkiem w kąciku ust (chyba nie lubił szefa) życzył nam miłego dnia. Tak to rozbawieni rozpoczęliśmy powrotny spacerek. Słoneczko było już wysoko i knajpki wzdłuż rzecznego nabrzeża zapełniły się panami leniwie popijającymi caj. Stwierdziliśmy, że teraz przyszedł czas na błogie pławienie się w wodach Morza Czarnego. Wyszliśmy na plażę. Jak okiem sięgnąć nikogo. Fajowo, idziemy walczyć z falami. Szybko się okazało, że tutejsze fale to nie nasze bałtyckie łaskotki. Nie było też miłego piaseczku a dość gruby żwirek. Wlazłem do morza ale tylko do kolan. Pierwsza fala już nauczyła mnie respektu gdy dość mocno we nie walnęła ale druga przemieszała mnie ze żwirkiem powodując dość pokaźne obtarcie prawej dolnej kończyny i zapakowała mi do majciochów ze dwa kilo drobnych kamyczków i trzy muszelki, a wlazłem tylko po kolana. 175.JPG Ale cóż tam, do boju. Zabawa była przednia choć stojąc nawet po kostki w wodzie potrafiło nieźle grzmotnąć o dno, ale jak przygoda to przygoda tylko to wysypywanie żwiru z gaci niezbyt miłe i tak w gębie troszkę słono. Po nierównej walce, bo w końcu jednak stwierdziliśmy, że morze wygrało idziemy poleżeć przed namiotem. Przyszedł nasz dobrodziej i poczęstował nas obiadkiem. 189.JPG Niebo w gębie. Słony kozi ser, słodki melon, ostre zielone papryczki, i soczyste pomidory. A do tego przepyszne tureckie pieczywo. Tłumaczę mu, że u nas na obiad najchętniej to kebab, frytki i bira na co on wymownie pokazuje na mój solidnych rozmiarów brzuszek i serdecznie się śmieje. Nie ma co, ma sporo racji. Po obiadku nasz przyjaciel powiedział, że ma robotę w knajpce a mu poszliśmy na długi spacer wzdłuż brzegu. Widać na nim morską siłę bo ślady po falach wchodzą nawet około kilometra w głąb lądu. Po powrocie nasz trochę ruskojęzyczny kucharz zaprosił nas na zupkę rybną. Smak ciekawy ale nie potrafię go opisać. Po zupce spożyliśmy jeszcze parę browarków i spać. Jutro trzeba się ruszyć choć żal opuszczać ten bajkowy ogród i naszych przyjaciół ale już czułem, że przestrzeń mnie woła. CDN.... |
![]() |
![]() |
![]() |
#3 |
![]() Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Legnica, Złotoryja, Łódź
Posty: 104
Motocykl: RD07a
Przebieg: Rośnie
Galeria: Zdjęcia
![]() Online: 1 tydzień 1 dzień 12 godz 24 min 14 s
|
![]()
DZIEŃ VIII 29.08.2011r 541km
Rano oczywiście budzi nas głos z rakiety. Niebo zaciągnięte. Zwijamy obóz, grzejemy Afryki, jeszcze pięć schodków i jesteśmy na drodze. Manemu przy wyjeździe strzelił wężyk od olejarki i konkretnie rzygnął olejem. Usłyszałem kilka mocnych polskich słów, na szczęście niezrozumiałych dla autoktonów, zresztą wokół nie było żywej duszy. Many niestety musiał wybebeszyć pół Afry i przez pół godziny machał kluczami ale dał radę. Ja w tym czasie żegnałem się z naszym cyplem. Przejeżdżamy przez jeszcze uśpione miasteczko i idziemy wzdłuż morza na EREGLI. Droga przepiękna. Masę winkli a po lewej przez cały czas błękit wody. 209.JPG Odbijamy na KARABUK. Droga prowadzi przez góry, zaczynają się strome podjazdy i konkretne zjazdy. Przejeżdżamy przez masę tuneli. Najdłuższy miał 4876m długości. Nie ma co, robi wrażenie. Stwierdzam, że Turcja jest bardzo rozwinięta gospodarczo i ma wspaniałą sieć drogową. Przebijamy się przez KARABUK. Niestety trasa prowadzi przez centrum. Ruch jak to w tureckich miastach czyli krótkimi skokami naprzód, dużo trąbić i komu się uda wcisnąć ten jedzie. Już się do tego przyzwyczaiłem i coraz mniej zaczyna mi to przeszkadzać. Niestety słońce pali i pot leje się po dupie. Docieramy wreszcie do SAFRANBOLU. Naczytałem się o tym miasteczku, że piękne, że stare, że zabytki Unesco więc koniecznie chciałem zażyć nieco kultury. Miało być zwiedzanie i obcowanie z dawną architekturą a tu… A KULTURA JEGO MAĆ!!! Najpierw jakiś cholerny objazd, potem walka z tubylczą samochodową dziczą i wściekłą temperaturą a na koniec parę takich sobie domków. I to niby, że takie to super? Starówka legnicka jest podobnie ładna, a chłodniej i mniejsza zadyma uliczna. Zdegustowani, jedziemy dalej na KASTAMONU. Z szacunku do czytających nie zacytuję co Many mówił o moim pomyśle zwiedzania zabytków Unesco. Droga raz lepsza, raz gorsza. Ciekawym sposobem utwardzania tureckiego asfaltu jest wysypywanie na roztapiającą się drogę luźnego żwiru. Przejeżdżające auta swoim ciężarem wgniatają ten grys w asfalt i droga jakoś się trzyma. Niestety nawierzchnia ta bardzo zżera nasze oponki i nie chciałbym sprawdzać jak się Afra trzyma na mokrych wystających kamyczkach. Na szczęście zapomniałem co to deszcz. Droga 765 z KASTAMONU do INEBLU to czysta motocyklowa bajka. Stwierdzam, że jest piękniejsza i dziksza niż Transsofgarska. Przejazd przez wysokie góry, ostre winkle, wielkie spady i podjazdy. Mosty, wiadukty i tunele. Czasem nawierzchnia piękna a czasem wygląda jakby ją sołtys zwinął na noc a pozostawił tylko rozrzucone kamole. Małe wioseczki i miasteczka zawieszone na skale. 235.JPG Raj motocyklowy. Byłem w niemym zachwycie widząc wieżowce strzelające w niebo wprost ze skały i na dodatek wszystkie były kolorowe. Tu nie ma szarych miast jak u nas. Nawet wielkie blokowiska są kolorowe i uśmiechnięte. Po trasie nad rowem napotykamy na białych szmatach napisy „KEBAB”. Kurde myślę sobie, wreszcie pojem prawdziwego tureckiego kebaba, który mi się marzył od dawna. Zajeżdżamy na plac, który od biedy można by nazwać parkingiem. Obok stoi rozpadająca się buda, znaczy dom, jakieś zdezelowane auto i bawiące się dzieci. Widok niezbyt zachęcający. Już mieliśmy się stamtąd zawijać gdy z chaty wyszedł mężczyzna i pozdrowił nas gestem dłoni. Odpowiedzieliśmy. Zagadnąłem KEBAB. Uśmiechnął się : Kebabi, salat? No dogadaliśmy się. Zaprowadził nas pod drzewo gdzie stał rozpadający się stół i gestem kazał czekać. Moja wygłodniała wyobraźnia już pokazywała mi talerz pełny pachnących pasków Doner Kebaba, bez frytek wprawdzie, bo mówił, że nie ma, ale z pieczywem a tureckie pyszne jest i micha salat też. Oj żołąd mi się zakręcił. Po chwili zajechała salat. Wielki talerz pokrojonych pomidorów, ogórków, zielona ostra papryczka, zielona pietruszka, cebulka mniam, mniam. Koszyk pieczywa. A pan powiedział, że kebabi już tuż, tuż. Po chwili widzę … niesie wielki dymiący talerz… stawia przed nami… o ku….. 232.JPG … może minę miałem debilną ale sam jestem sobie winien. Przecież kebab to baranina a ja właśnie dostałem michę parującej, gotowanej baraniny. Ale co tam w końcu to mięso. I zabraliśmy się z ochotą do ogryzania baranich kości a, fakt, mięsko zacne było. Pożarliśmy, zapaliliśmy. Przyszedł pan i zapytał czy jeszcze, odparliśmy, że wystarczy i zapłacimy. Pan rzekł 50 tureckich wariatów. Zwariował!!! Ale zaraz przypomniałem sobie, że ten naród to szanuje tego, który się targuje. Zakończyło się na 10 i paczce cukierków dla dzieci (warto je wozić ze sobą). Z pełnymi brzuchami dosiadamy Afryk i naprzód. Z pełnym brzuchem droga jakby weselsza. Wpadamy do INEBOLU. Tu góra spotyka się z morzem, widok cudowny. Przejazd przez centrum czyli targowisko nawet o tak późnej porze jest dość skomplikowany i wymaga sporej cierpliwości, bo bazarowe życie nie rozumie tego przejezdnego i nie zwraca na niego uwagi – czytaj każdy lezie jak chce i ma cię głęboko a tych lezących jest naprawdę mrowie. Na szczęście znów wpadamy na nadmorską ścieżkę. Po prawej góra, po lewej skarpa, czasem 20 czasem 40 metrów przepaści i błękit morza. Pięknie ale po dziewiętnastej miejscowego czasu jest już ciemno jak w dupie ale co tam. Zresztą trzeba szukać miejsca na obóz a tutaj jedyna płaska przestrzeń to droga. Na stacjach benzynowych próbuję złapać języka na temat campingu. Oczywiście w esperanto bo tureckiego jeszcze nie pojąłem a oni w innych językach nie bardzo. Pokazują, że dalej. Na szczęście to w naszym kierunku. Docieramy do ABANA. Ciemno. Przy trasie same hotele i domy wczasowe. Lud siedzi w kafejkach, pod parasolami i się bawi. Niestety hotel to nie nasz przedział cenowy. Wchodzę do jakiejś knajpki. Na szczęście właściciel trochę kumaty po germańsku. Wychodzi ze mną przed knajpkę i pokazuje 300m prosto w lewo i ścieżką cały czas aż dojedziemy do campingu. Jedziemy. Na ścieżce sporo piachu, zresztą obok słychać morze, więc przejazd po ciemnicy dostarcza sporo emocji. Po około półtora kilometra docieramy do campingu. Jakaś zamknięta knajpka, parę drewnianych bud, stary camper, karłowate drzewka i trochę trawy. Ale życia tu nie widać. Pusto, głucho, nikogo. Wracamy niepyszni do knajpki z miłym panem. Tłumaczę mu, że tam nie ma nikogo. Wsiada do auta i pokazuje żeby jechać za nim. Wracamy na camping. Miły pan obleciał wszystko, faktycznie nikogo. Wyciągnął telefon i dryń dryń, jak się okazało do właściciela. Po około 15 minutach przyjechał właściciel. Podziękowałem miłemu knajpiarzowi. Właściciel stwierdził a i owszem możemy się rozłożyć – 40 tureckich wariatów. Kurde przegięcie. - Many idź się targuj a ja rozkładam dom. Wrócił Many. - I jak? - 35 wariatów - Toś cholera utargował - 35 za spanie i dołożył sześć Efesów - No to co innego Dodatkowo pan campingowy przytargał jeszcze stolik i dwa krzesła. No dzień się ładnie kończy a obok dyskoteka i lecą miejscowe kawałki, nawet fajny folk, a od morza niesie szum fal. Jest też prysznic. Wprawdzie woda zimna ale można obmyć kurz z jajek. Kończę piwo wsłuchany w miejscową spokojną muzykę i idę spać. CDN.... |
![]() |
![]() |
![]() |
#4 |
![]() Zarejestrowany: Mar 2009
Miasto: Józefin
Posty: 857
Motocykl: RD07a
Przebieg: 84000
![]() Online: 4 miesiące 1 dzień 13 godz 14 min 9 s
|
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
#5 |
![]() Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Legnica, Złotoryja, Łódź
Posty: 104
Motocykl: RD07a
Przebieg: Rośnie
Galeria: Zdjęcia
![]() Online: 1 tydzień 1 dzień 12 godz 24 min 14 s
|
![]()
DZIEŃ X 31.08.2011r 560km
Oczywiście jak co rano budzi nas głos z rakiety. Zwlekamy się, pakujemy, kawa, przyjemne brrrruuuu ruszamy. Droga dwupasmowa, gładka, szeroka, można pogonić. Idziemy non stop 110. Przy tej prędkości skwar tak nie doskwiera, można oddychać. Mijane miasta wszystkie czyste, ładne, kolorowe, ale to po pewnym czasie zaczyna już nudzić. Po jakimś czasie niestety mama natura daje znać o sobie i nasze kichy domagają się zapchania. Trzeba kupić świeże pieczywko, a pieczywko w Turcji jest naprawdę przepyszne. Najbardziej smakują mi płaskie placki, wyglądające jak spody do pizzy i chleb wielkości koła do malucha, który po tygodniu walania się po naszych sakwach był jeszcze zjadliwy. Rozglądamy się za sklepikiem z pieczywem. Pieczywo w Turcji kupić można praktycznie tylko w specjalnych sklepach, które na zapleczu z reguły mają piekarnie, wielki plus bo pieczywo zawsze jest świeże a zapachy mocno kuszące. 344.JPG Oprócz wielkiego bochna chleba, zanabyliśmy jeszcze świeży słony, owczy ser i naturalny jogurt. Śniadanie więc jak się patrzy. Jeszcze tylko przemeblowanie w naszych bagażach aby upchać jeszcze wielką resztę naszego chlebka i dalej na przód. Wreszcie docieramy do Sarp czyli granica Turecko – Gruzińska. Niestety, że granica to dało się zauważyć dość wyraźnie. Wielka kolejka aut, mrowie ludzi i jakby jedna wielka zadyma. Tureccy naganiacze i szmuglerzy wszystkiego, biegają we wszystkie strony więc trzeba było się mieć mocno na baczności, żeby któryś przez pomyłkę nie odbiegł z naszym sprzętem. Nie próbowałem nawet starym zwyczajem wcisnąć się między autami jak na innych granicach, więc grzecznie ustawiliśmy się na końcu bardzo sporej kolejki. Aura też nie była dla nas przyjazna bo z nieba lał się istny żar. Po chwili otoczył nas wianuszek zaciekawionych i bardzo sympatycznych Gruzinów i zapomnieliśmy o kolejce i temperaturze zagłębiając się w dyskusji. Generalna większość biegle rozmawia po rusku, a gdy usłyszeli, że jesteśmy z Polski rozmawiać z nami chcieli wszyscy. W pewnym momencie, zagadani nie zauważyliśmy, że kolejka przesunęła się do przodu i oczywiście w powstałą lukę wcisnął się operatywny Turek. Nasi rozmówcy widząc to rzucili się na biedaka, wymownie dając mu do zrozumienia, że tu stoją Polacy i krótko mówiąc won, co natychmiast uczynił. To było nasze pierwsze spotkanie z sympatią, jaką darzą nas Gruzini, a jest ona wielka i prawdziwa. Po trzech godzinach doczołgaliśmy się do miejsca gdzie tureccy policjanci wpuszczali na „peron”. Odprawa poszła szybko i sprawnie. Na wyjazdówce trach, pach trzy pieczątki i jesteśmy już w Gruzji. Po stronie Gruzińskiej na „peronach” spokój, wszystko poukładane. Podjeżdżam do okienka, pani policjantka, ładna zresztą, wita mnie szerokim uśmiechem. Dałem paszport, i dowód rejestracyjny i zapytałem Pani gdzie mogę kupić Strachówkę na Gruzję? Zdziwiona odparła, że przecież jestem z Polski i nie muszę kupować gruzińskiego ubezpieczenia. Trochę mnie to zdziwiło bo na naszej zielonej karcie nie ma Gruzji ale może jest jakaś umowa międzynarodowa. Wymieniłem z Panią parę grzeczności, w paszport wpadł stempel i byłem w Gruzji. Za peronami stajemy jeszcze na papieroska. Podchodzi do nas policjant, rozmawiamy serdecznie, w koło wianuszek ciekawskich. Pstrykają z nami foty, zagadują a przez wianuszek ciekawskich przepływa – bajkery z Polszy, ot maładcy, piat tysjac kilometrow – każdy chce nas zagadnąć, coś doradzić. Już mi się tu podoba. Ci ludzie są naprawdę serdeczni. Żegnamy się, szczasliwo, ruszamy. Jedziemy do Batumi. Po lewej stronie ciągnie się plaża i spokojne wody Morza Czarnego. Droga wreszcie wąska, dziurawa, auta głównie poradzieckie choć azjatyckich też sporo i oczywiście krowy, które łażą jak i gdzie chcą, a i często na sjestę wybierają sobie środek jezdni albo wyjście z winkla. 386.jpg Na szczęście tutejsze krasule są przyzwyczajone do komunikacji i nie płoszą się podczas przejeżdżania przed ich sympatycznymi pyskami, a spotkanie Afryki z górą wołowiny nie wyszłoby raczej tej pierwszej na dobre. Dojeżdżamy do Batumi. Klimat przeklęty. Cholernie gorąco i potężna wilgotność, dosłownie leje się nam po dupach. Miasto ładne, architektura zdecydowanie poradziecka, ruch spory a i filozofia ulicznego ruchu też rodem z kraju Rad. Obserwuję ruch na rondzie. Ci, którzy mają „ustąp” trąbią i jadą, a Ci z pierwszeństwem im ustępują. Postępuję jak lokalesi i w miarę sprawnie posuwamy się do przodu. Najpierw jednak trzeba ogarnąć logistykę czyli znaleźć bankomat. Zatrzymuję się przy grupce dziewczyn – „skaży mnienia pażałsta mnie nada iskat wasze diengi, gdie możet byt bankomat”? Jedna pokazuje w oddali wysoki, okrągły budynek (cholera myślałem, że to wieża ciśnień) i tłumaczy, że to „biznes center” a tam na „wtarym etaże jest bankomat”. Dziękuję z uśmiechem (niestety nie chciała ze mną jechać, widać mocno śmierdziałam) i za chwilę parkujemy pod szklanym budynkiem. Przed wejściem grupka wymuskanych panów w białych koszulach i spodniach na kant mocno wciągających dym z wałków tytoniowych zmierzyła mnie zdziwionym wzrokiem, faktycznie chyba nie pasowałem do otoczenia ale co tam – misja kasa. Schody, wtaryj etaż, jest ściana z bankomatami. Wciskam kartę, pyta czy gadam po angielsku czy po gruzińsku, z dwojga złego wybieram angielski, wbijam PIN, wbijam, że chcę 200 a on pyta: Lari, Cash? No kurde pewnie, że chcę Cash (to po angielskiemu jeszcze kumam) trrrrrrr, żżżżżżżżż, yyyyyyyyy, i wypluwa – wyciągam………. O ku…… na cholerę mi 200 dolców ![]() ![]() ![]() ![]() - no dobra dla gdzie możemy rozłożyć namioty - gdzie chcecie - jak to gdzie chcemy? Przecież tu jest miasto - no tak, ale możecie gdzie chcecie - kurde a tutaj na trawniku? - możesz - a tam przed delfinarium? - możesz tylko żeby nie śmiecić O kurde ale cyrk. Wolna amerykanka a właściwie Gruzinka. Coraz bardziej mi się tu podoba, choć nie bardzo miałem ochotę rozkładać się w centrum miasta. Odpalamy Afry i spacerkiem jedziemy wzdłuż nadmorskiego deptaku. Pięknie tu, ludzie z dziećmi spacerują bulwarem wzdłuż morza pośród gęsto rosnących tu palm, a obok ciągnie się dwupasmowa ulica. Zresztą poza centrum ruch jest senny. Dojeżdżamy do ronda, wysadzonego kwiatami i ze zdziwieniem wczytuję się w tablicę z nazwą ulicy 375.JPG Choć nie popieram tej opcji politycznej zrobiło mi się bardzo przyjemnie na sercu. Mamy tu kawałek ojczyzny. Na końcu ulicy stał budynek, w nim sklep spożywczy, w nim nalewak z zimnym browarem a obok zaniedbany ogród. No tu właśnie jest to miejsce gdzie chciałbym położyć się na noc. Stawiamy Afry, idę do sklepu. Za ladą pani po pięćdziesiątce. - dzień dobry, ale tu u Was ładnie! - a skąd Wy? O z Polszy? - chciałbym rozłożyć namiot, a u Was taki ładny ogród i kupiłbym u Was coś do jedzenia i piwa byśmy wypili Pani popatrzyła na mnie i prowadzi nas w chaszcze ogrodu, - chcecie tu? Pewnie, że chcieliśmy. Przecisnęliśmy się przez chaszcze, obok chałupy i po błyskawicznym rozłożeniu namiotów raczyliśmy się pod sklepowymi parasolami zimnym browarkiem, przegryzając warkoczami twardego i mocno słonego wędzonego owczego sera na ulicy Marii i Lecha Kaczyńskich, obok szumiącego morza pięć tysięcy km od domu. Im głębiej w noc stoliki pod parasolami zapełniały się i nocne życie zaczęło tętnić gwarem wielu gardeł podlewanych zimnym piwkiem, a temperatura wreszcie nadawała się do życia. „Gdy pan Bóg tworzył świat, wszystkie narody świata kłóciły się, walczyły między sobą o lepsze miejsce na ziemi do życia, a Gruzini w tym czasie - znudzeni czekaniem – rozłożyli na ziemi kobierce i zaczęli biesiadę. Nie zauważyli nawet kiedy zapadł zmrok. Strudzony Bóg udawał się właśnie na spoczynek i dojrzawszy rozśpiewanych Gruzinów, przemówił do nich: Kiedy inni kłócili się i walczyli ze sobą o ziemię , wyście bawili się i pili wino. Podzieliłem już cały świat. Został mi tylko mały ale najpiękniejszy zakątek. Chciałem go zostawić dla siebie, ale spodobaliście się mi i Wam go oddaję.” CDN... |
![]() |
![]() |
![]() |
#7 |
![]() Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Legnica, Złotoryja, Łódź
Posty: 104
Motocykl: RD07a
Przebieg: Rośnie
Galeria: Zdjęcia
![]() Online: 1 tydzień 1 dzień 12 godz 24 min 14 s
|
![]()
DZIEŃ XI 01.09.2011r 425km
Noc była ciężka, niemiłosiernie parno i gorąco. Nie wyspałem się. Zastanawiam się co mnie obudziło, wiem, to spadające na namiot grube krople. Ale było ich tylko kilka. Dalej parno i gorąco i brakuje mi głosu z rakiety. Dziwnie tak jakoś. Wyczołguje się z namiotu. Niebo zasnute ciężkimi ołowianymi chmurami, ale nie pada. Idziemy pod parasole na kawę. Słychać ciężkie przewalające się grzmoty, ale błyskawice nie walą tak jak u nas w ziemię tylko trzaskają między chmurami. Dziwne dla nas zjawisko. Pani ze sklepu przynosi kawę, zagaduję, będzie deszcz. Popatrzyła w niebo – nie budiet. Kurde miała rację, nie spadła żadna kropla. Dopijam kawę, mam już dosyć tego dziwnego, prawie podzwrotnikowego klimatu. Można się utopić we własnym pocie, a i śmierdzimy niezgorzej. Batumi jest piękne ale uciekać stąd jak najszybciej, aby dalej, aby w góry do chłodu. Ruszamy. Pojechaliśmy wzdłuż morza i trafiamy na A305 na KOBULETI. Droga fajna, po lewej przez cały czas towarzyszy nam Morze Czarne a i okolica jakby mocno turystyczna. Widać w koło, że ludzie tu wypoczywają choć turystyka dopiero się rozwija. 488.JPG W KOBULETI tankujemy do pełna (wreszcie normalna cena) i odbijamy bokami na OZURGETI i SAMTREDIA. Wreszcie boczna, spokojna trasa, przez prawdziwe, normalne wioski, gdzie życie toczy się powoli i monotonnie. Za to droga motoboska. Winkiel za winklem, z góry w dół i pod górę. Skrzynia biegów z reguły chodzi na 2 i 3 ale często trzeba schodzić nawet do pierwszego piętra. Wreszcie chłodniej a widoki piękne, ruchu prawie zero a po drodze poruszają się tylko stada krów, kury, kaczki, indyki, czasem zdarzy się nawet warchlaczek w przydrożnym, błotnistym rowie a przyroda jest żywa i soczysta. Zresztą cała ta oranżeria sprawia wrażenie, że droga jest tylko jej a ja nie miałem zamiaru tego zmieniać więc omijamy je szerokim łukiem i wszyscy są zadowoleni. Jak piękna była to trasa niech świadczy fakt, że troszkę ponad stówkę robiliśmy w cztery godziny bez zatrzymania się oczywiście. Niestety docieramy do KUTAISI i agro jazda się niestety kończy. Wchodzimy na M27. Błee. Ruch jak cholera a zasad żadnych niet. Tzn jest jedna zasadnicza – kto większy ten ma rację i ciśnie do przodu. Ot znów pozostałość po wielkim czerwonym bracie. Na poboczu zaczynają wykwitać przydrożne stragany. W jednej okolicy (dwie, trzy wioski) handlują garnkami i patelniami, w innej gliniane garnki, stoiska z pieczywem i oczywiście te z soczystymi, świeżymi owocami. Zatrzymujemy się. Kupujemy parę gruszek, wielkich śliwek, wielkie soczyste brzoskwinie i takie dziwne coś zielone miękkie, wielkości dużej śliwki. Było to miękkie, lekko słodkie i do dzisiaj nie wiem jak się to nazywało, a smakowało całkiem nijak. Za to gruszki i brzoskwinie cudownie słodkie a po wgryzieniu się w nie sok ciekł po brodzie. 490.JPG I poza pogodą to było to co zdecydowało na wybór tej pory roku na wyprawę. Pyszne, mocno dojrzałe owoce w cenie co najmniej niezauważalnej. Wydobyłem z tankbaga dwie garście cukierków i obadarowaliśmy nimi siedzące przy straganie dzieci, ku ich wielkiemu zadowoleniu. W zamian pani straganowa obrała wielkiego soczystego melona i nim nas uraczyła. Och śniadanie jak się patrzy. Chwilę jeszcze porozmawialiśmy z panią i dzieciakami i dalej w sznur aut choć pełne brzuchy chciały by poleżeć. Teraz jeszcze tylko nakarmić Afry i mamy wszystko co potrzeba do szczęścia. Wjeżdżamy na nową, betonową tak jakby autostradę. Niestety zaprawki nie widać. Po iluś tam kilometrach na poboczu mały znaczek kierujący do stacji paliw. Zchodzimy z betonki jakimś dzikim mocno wertepiarskim zjazdem i po jakichś 500m jest zaprawka. Staję pod dystrybutorem, kurde normalnie rodem z czasów kwitnącej Rosji. 508.JPG Na dystrybutorze jeszcze ostały się napisy cyrylicą, a przy dystrybutorze wiszą specjalne lejki gdzie wkłada się pistolet aby zlać nadmiar zamówionego, i zapłaconego oczywiście wcześniej paliwa. Wychodzi do nas pan z obsługi: - dzień dobry, a skąd Wy? z Polszy? O daleko. Ile litrów - lej na full - nie można na full Ty musisz powiedzieć ile litrów, zapłacić i wtedy leję paliwo. - ty, jak to, takie zaprawki widziałem tylko w Rosji i na Ukrainie - tak pan, bo to jeszcze ruska zaprawka I tu nawiązała się iskierka przyjaźni, mówi żebym poszedł za nim to mi wszystko pokarze. Prowadzi mnie do swojego królestwa czyli do wnętrza stacji paliw, które wygląda jak bunkier, gdzie po zamknięciu pancernych drzwi łączność ze światem ma tylko przez maleńkie okienko z szufladą służące do podawania kasy. Tam pokazuje mi różnego rodzaju pompy, zegary i inne ustrojstwa faktycznie wszystkie opisane cyrylicą i objaśnia jak to działa. Mówi się, ile litrów chce się zatankować, oczywiście najpierw się płaci, potem pan wajchą nastawia zegar na np. 15 litrów i benzyna sobie płynie. A jak wejdzie tylko 13? Wtedy pistolet wkłada się do lejka przy dystrybutorze i paliwko się wlewa do zbiornika stacji, a że było zapłacone? Cóż trzeba wiedzieć ile Ci wejdzie. Pozwiedzałem muzealną stację, pogadałem sympatycznie z panem zaprawkowym, zakuryli my, nakarmiliśmy Afry : -nu dawaj pietnatsat liter - jeszczo dwa - jeszcze adin - jeszcze adin liter - kwatit, w pariatku. Bud zdarow. Szczasliwo. Pomachaliśmy sobie i z powrotem na betonkę. Idziemy S-1. Z boku pozostawiamy GORI i wreszcie mocno znudzeni, z bolącymi dupami docieramy do skrzyżowania z S-3. Uciekamy w lewo na ZHINVALI i prosto na DROGĘ WOJENNĄ. Ruch na szczęście mniejszy, trasa też przyjemniejsza, poprzecinana wioskami. Zaczynają się winkle, spacerująca wołowina. W jakiejś wioseczce na poboczu stragan, ale taki inny jakiś. Zatrzymuję się. Pod drzewami, na ławeczce siedzi sobie starsza pani a obok niej coś jakby wieszak, a z niego zwisają paciorki. Tak, pani mały biznes to CZURCZACHELLA. 501.jpg Są to wyłuskane orzechy laskowe, nawleczone na nitkę a wszystko to zespolone gęstym, słodkim, zaschniętym syropem winogronowym. Smakowały ciekawie. W smak laskowych orzechów wtapiała się lekka słodycz syropu a smak rozchodził się po podniebieniu podczas dość długiego żucia. Ot taki miejscowy snikers. Paciorki były w trzech kolorach: białe, brązowe i zielone w cenie 1 lari sztuka. Zakupiliśmy po kilka paciorków, zjedliśmy po jednym, reszta w kufry na ciężkie czasy i znów w drogę. Właściwie to jesteśmy już na Drodze Wojennej. Szlak ten prowadzi z Tbilisi przez Wielki Kaukaz aż do Władykaukazu. Tędy biegł starożytny szlak komunikacyjny łączący Kaukaz Północny z Zakaukaziem. Nazwę Drogi Wojennej zyskał sobie na początku XIX wieku podczas rosyjskiej aneksji Kaukazu ze względu na toczące się tutaj ciężkie walki. Na polecenie cara droga ta od tej pory była utrzymywana jako przejezdna przez cały rok a łatwe to raczej nie było. Docieramy do zbiornika wodnego Zhinvali. Widok super. Niebieska woda wdarła się pomiędzy surowe zbocza górskie gdzie została zamknięta przez człowieka wysoką tamą. Jedziemy drogą wzdłuż wody i po pewnym czasie z gór wyłania się majestatyczna, oblana z trzech stron wodami zbiornika Forteca ANANURI. 538.jpg Leży ona jakieś 60 – 70 km od Tbilisi. Pochodzi z przełomu XVI i XVII wieku. Zjechaliśmy z trasy w prawo, i po przejechaniu wioski dotarliśmy do stóp fortecy. Na tle wody i gór robi niezapomniane wrażenie swojej potęgi. Miałem ochotę rozłożyć się u jej stóp obozem lecz niestety nabrzeże było usłane kamieniami a w koło jak na mnie kręciło się zbyt dużo ludzi, a my wzbudzaliśmy ciekawość. Może ze mną coś nie teges ale zdecydowanie wolę obcowanie z przyrodą niż z ludźmi więc z żalem opuściliśmy to niewątpliwie piękne miejsce i dalej do góry. Po kilku kilometrach schodzimy na mocno żwirową drogę, rozjechaną kołami wielkich ciężarówek i po paruset metrach walki z luźnymi, drobnymi kamyczkami stajemy na czymś jakby boisku piłkarskim. Znaczy się są dwie bramki, troszkę trawy i niemało dość sporych kamoli. Udaje nam się znaleźć trochę płaskiego podłoża do rozłożenia namiotów. Obok między kamieniami wartko płyną wody rzeki ARAGVI. Kurde ile szczęścia! Jest woda, jest mycie i pranie. Szybko odklejam z siebie gacie, zbroję, i koszulkę i zaopatrzony w ręcznik, stos śmierdzących skarpetek i brudnych gaci cisnę do wody. Po dość długim lawirowaniu między sporymi Kamolami znalazłem wreszcie miejsce gdzie mogłem się zanurzyć w zimnej, wartkiej wodzie. Nawet nie przeszkadzało mi, że woda była koloru mleka bo najprawdopodobniej przepływała przez spore złoża wapienia. Zmycie z siebie skorupy brudu spowodowało we mnie euforię i chęć do życia. Wracając do obozu dojrzałem jegomościa, który podążał wolno w naszym kierunku. Gdy podszedł bliżej dojrzałem, że dzierży w prawej dłoni solidną gazrurkę. Trochę, szczerze mówiąc mnie to zaniepokoiło. Stanął, popatrzył spod oka, więc ja jak zawsze prawa do góry w geście pozdrowienia: - Zdrastwój drug - Wy Ruskie? - Pan kak Ruskie? My z Polszy - Z Polszy? A ty charaszo gawarisz po Ruskie - Ty toże Nasz rozmówca opowiedział, że zna rosyjski bo musiał być w radzieckim wojsku, a tu niestety była Rosja. Wyjaśniłem mu że jak byłem mały to musiałem się uczyć mówić po Rusku bo były takie czasy i Ruscy kazali ale w 1992roku przepędziliśmy Ruskich z Polski. Na to nasz rozmówca, Aron jak się zaraz przedstawił, ze wstydem odrzucił od siebie gazrurkę i serdecznie się z nami przywitał. - Drug, wsie Gruzini dobre ljudi, wsie Gruzini nie lubit Ruskich. - Da ja znaju, nu dawaj popijom piwo Pociągnęliśmy z butli po sporym łyku piwa i dowiedzieliśmy się, że Aron mieszka we wiosce obok, rabotajet jako buldożerist w zakładzie gdzie płucze się grys, a nas Polaków kocha bo my też nie lubimy Ruskich. Stwierdził, że jesteśmy jego gośćmi i już leci do sklepu po wódkę. Chłopie – pomyślałem – jak ja z Tobą popiję to na pewno jutro dojadę pod Kazbeg. Więc wyjaśniłem grzecznie Aronowi, żeby go nie urazić, że wódki to ja nie mogę bo bolnyj ja na serce, ale piwa chętnie z nim wypiję. Aron stwierdził, że idzie do domu i przyniesie z ogrodu dobrych pomidorów i zapadł się w mrok. Po około godzinie wrócił. Przyniósł wypieszczone słońcem pomidory – ach smak ten pamiętam z dzieciństwa, wielkie, zielono-czerwone, słodkie i mięsiste malinówki, soczystą wspaniale śmierdzącą cebulę i płaskie, okrągłe placki – eta chleb, damoćny chleb – czyli własnoręcznie wypiekany w domu. Wyciągnęliśmy z czeluści kufrów konserwy i wspólnie zajęliśmy się pałaszowaniem dobra popijając gruzińskim piwem. 555.jpg Czas mijał nam szybko przy rozmowie o życiu, tutaj w Gruzji ciężkim życiu ale szczęśliwym bo w końcu są wolni. Około dwudziestej pierwszej naszego czasu, a tutaj dwudziestej trzeciej, gdy panowała już głęboka noc Aron wstał i serdecznie nas pożegnał. Uścisnął nas, powiedział, że rano przyjdzie i zniknął w ciemności. Wyciągnąłem się na wznak patrząc w niebo. Dawno nie widziałem tak rozgwieżdżonego nieba. Czas spać. Wlazłem do namiotu i z radosnym czyli pełnym brzuchem szybko zasnąłem. Gdzieś po dwóch godzinach obudziła mnie jasność i głuche donośne dudnienie. Wylazłem z namiotu. Rozpętało się piekło. Kotlina przez cały czas była rozświetlona błyskawicami, a ziemia aż trzeszczała i podskakiwała od głuchego dudnienia gromów, potęgowanych przez echo skalnych ścian. Chyba gdybym miał gdzie to bym uciekał. Po około pół godzinie zaczęły z nieba spadać grube, wielkie krople. Trwało to około kilku minut i nagle, niespodziewanie wszystko ucichło. Widocznie Kaukaz stwierdził, że już nas przywitał i burza poszła rozrabiać gdzie indziej. Za to zerwał się potężny wiatr. Oblecieliśmy w koło obozowisko, dobiliśmy szpilki namiotowe a wszystko co mógł zabrać wiatr wylądowało w namiocie. Po około godzinie wicher ustał a ja wkomponowany w gary, pokrowce i inne obozowe dobro, rozmyślając o potędze Kaukazu zasnąłem. |
![]() |
![]() |
![]() |
#9 |
![]() Zarejestrowany: Mar 2011
Miasto: Koło
Posty: 253
Motocykl: XTZ 660 3YF
![]() Online: 2 tygodni 4 dni 20 godz 54 min 52 s
|
![]()
Jeszcze, jeszcze Miętus
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
#10 |
![]() Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: WROCŁAW
Posty: 655
Motocykl: RD07
![]() Online: 3 tygodni 3 dni 2 godz 10 min 10 s
|
![]()
Ale minę strzeliłem, że na dziś to już koniec... - z niecierpliwością czekam na CD.
|
![]() |
![]() |
![]() |
|
|
![]() |
||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Maramuresz - 100 kilometrów offu solo [Sierpień 2011] | bukowski | Trochę dalej | 21 | 08.01.2014 13:15 |
Bałkan trip, prawie solo. [Sierpień 2011] | majki | Trochę dalej | 129 | 18.01.2012 16:52 |
Albania/Czarnogóra 6-21 Sierpień 2011 | Jaca GDA | Umawianie i propozycje wyjazdów | 24 | 02.08.2011 21:59 |
ISLANDIA-sierpien 2011 | myku | Umawianie i propozycje wyjazdów | 18 | 30.03.2011 18:14 |
Maroko sierpień/wrzesień 2011 - wybiera się ktoś...? | Joseph | Umawianie i propozycje wyjazdów | 12 | 18.02.2011 20:01 |