|
![]() |
#1 |
![]() Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Z.Góra
Posty: 1,783
Motocykl: BMW F700GS, DR 350
![]() Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 20 godz 7 min 10 s
|
![]()
Dzień 13, 18 luty
Noc. Leżymy w namiocie na pustkowiu o romantycznej nazwie La Cebolla. W wąwozie górskim na wysokości 2000 m. A tu pada. Zbierać szybko manatki i spadać? No dobra, nie siejmy paniki. Jest sucho jak pieprz, może wsiąknie? Ustalamy, że dopóki nie leje, śpimy dalej. Po jakimś czasie, kiedy słyszę, że chwilowo przestało, wychodzę z namiotu za potrzebą. Dobrze, że mam czołówkę, bo chyba namiotu bym z powrotem nie znalazła… Stoję przez chwilę na dworze. I rozumiem już, co znaczy „cisza aż dzwoniła w uszach”. Nie ma dookoła nic. Nawet szumu wiatru… Na ziemi ciężko znaleźć ślady po deszczu – wszystko pięknie wsiąka. Czyli możemy spokojnie spać do rana… Rano sprzątamy butelki z wczorajszego wieczora, śniadanko i ruszamy w głąb parku. Nie dam sobie dziś odebrać kierownicy ![]() ![]() Mamy według Garmina ok. 40 km do przełęczy. Za nią jest małe jeziorko i (podobno) schronisko. Droga prowadzi wąwozem. Szuter, raczej szeroki, choć po raz pierwszy trafia się tarka i telepie nami przez 10 km. Po drodze widzimy ekipę z namiotami i pickupem – to jedyni ludzie, jakich spotkamy. Niestety pogoda nie za ładna, pochmurno i szaro. Ale i tak droga robi wrażenie. Tak mniej więcej do 3500 m n.p.m. droga łagodnie idzie do góry, mijamy czasem strumyczki i nawet zielono dookoła nich jest (głównie trawa pampasowa, widać ją na zdjęciu poniżej). Przy jednym ze strumyczków widzimy cysterny, które rano nas mijały. Pompują wodę. Ciekawe, gdzie ją wiozą… Przed nami widać szczyty i przełęcz, na którą mamy wjechać: W końcu zaczynają się serpentyny. Zapinam 4x4 i dalej przed siebie. Patrzę i patrzę na GPSa i oczom nie dowierzam: linia prosta , jak w mordę strzelił. No właśnie. Od pewno czasu się cicho zastanawiam, jak to jest: jedziemy i jedziemy, a do celu nieustannie 15 km. Serpentynki fajne. Ostro pod górę, momentami zakręty po 180 stopni, a poniżej przepaść. Tak jakby czasem tył w uślizgu szedł, ale co tam. Fajnie się jedzie. Gorzej, że wskaźnik paliwa zaczął opadać w dół z prędkością światła prawie. Nomade znów brakuje powietrza, trzeba często redukować... Dojeżdżamy na przełęcz: zatrzymuję auto i patrzę na milczącego od pewnego czasu Krzycha. Może wysokość mu dolega, to w końcu ponad 4100 m n.p.m.? I minę ma jakąś dziwną… Więc pytam: „Krzychu? Coś się stało? Źle się poczułeś?” Jego odpowiedz (po lekkiej cenzurze) brzmiała mniej więcej tak: „Aga!!!! K…wa mać!!!!! Jak ty jechałaś!!!!!!! Przecież prawie cały czas w poślizgu szłaś!!!! Hołowczyc jesteś czy co ![]() Oj tam. Sześćdziesiąt najwyżej… No przecież piękna droga była: A Nomade w końcu wygląda fachowo: Tu już Krzychu po odzyskaniu normalnej barwy twarzy: Oraz ja już po totalnym opieprzu: widok na drugą stronę i jezioro: Po drugiej stronie znów serpenty o nieznanej długości (wg Garmina mamy 4 km PROSTO). Analizując zawartość baku stwierdzamy, że jezioro doskonale widać stąd i nie mamy potrzeby zjeżdżać w dół. Zrobiliśmy już ze 60 km, a jeszcze trzeba wrócić co Copiapó, gdzie jest najbliższa stacja. Udaję , że bardzo się przejęłam Krzychowym ochrzanem i oddaję kierownicę ![]() No faktycznie, z boku droga wygląda bardziej stromo: Pierwszych kilkaset metrów Krzychu zjeżdża na jedynce. Ja profilaktycznie już nic nie mówię… Ale za to wychodzi słońce i widoki zaczynają zwalać z nóg. Przynajmniej mnie ![]() Z boku szczyty jakby piaskiem pokryte: Czasem znów trochę zielonego: Fajne jest to, że na drodze, gdzie nie ma NIKOGO i prowadzi do żadnej miejscowości, są znaki i drogowskazy: Ale np. La Puerta z tego drogowskazu to tylko kropka na mapie. Punkt charakterystyczny z własną nazwą. Asfalt będzie za 90 km w Copiapó ![]() Droga podoba mi się niesamowicie. Droga, góry, pustka, cisza… I jak to wytłumaczyć – co się tu podoba? Znów góry w paski kolorowe: No i jesteśmy z powrotem w „cywilizacji” czyli na Ruta 31. Jeszcze nie asfalt, ale można jechać dużo szybciej. Krzychu nadal nie chce oddać kierownicy ![]() ![]() Dojeżdżamy do Copiapó, które poprzednim razem nam się bardzo spodobało. Przebieranie (znów ponad 30 stopni), tankowanie, jedzenie, zakupy, jest już po południu, dzień był pełen wrażeń ![]() ![]() W parku spotkamy lokalny zespół grający coś w pobliżu reggae i kupujemy kolejne CD. Chilijskiej muzyce ludowej mówimy chwilowo „starczy”. Czas poszukać fajnej plaży na nocleg. W „Lonely Planet” ładny opis Parque National Llanos de Challe, jakieś 100 km na południe od Copiapó. Odbijamy z Panamericany w stronę Pacyfiku. 60 km szutrem. Patrzę pytająco na Krzycha. „No masz, tu jest płasko, może nas nie zabijesz”. I znów kierownica moja ![]() Park słynie głównie z kaktusów: Szuterek momentami uklepany na maxa: Wbijamy się na plażę w okolicy Carrizal Bajo. Wjeżdżając na plażę przez skały zaczepiamy pięknie podwoziem. Może nie będą go zbyt dokładnie oglądać w wypożyczalni… Taki fajny dzień trzeba odpowiednio zakończyć. Wino, oliwki, pomarańcze… Kolejny zachód słońca nad Pacyfikiem: I kolejne podziwianie nieba. Tu krzyż południa nad górami przed obróbką: oraz po: ![]() cdn..
__________________
Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą |
![]() |
![]() |
![]() |
#3 |
![]() Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Z.Góra
Posty: 1,783
Motocykl: BMW F700GS, DR 350
![]() Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 20 godz 7 min 10 s
|
![]()
Na pisanie relacji (choć już naprawdę końcówka została) jakoś czasu brak ostatnio
![]() cyt. "Do tego odcinka swoje trzy grosze muszę wtrącić : Podczas całej wyprawy, włączając w to powódź na Atacamie, pozrywane drogi i 300 kg kamienie spadające tuż przed maską Nomady, nie bałem się tak bardzo jak podczas tego podjazdu w wykonaniu Agnieszki. Co tam że raz z jednej, a raz z drugiej strony były 800 metrowe przepaście, a pod kołami luźne kamienie, Aga prowadziła tak, jakby kręciła ósemki na Torze Poznań na suchym i czystym asfalcie... Szczęście że nic nie jechało z góry... Wiedziałem, że nie powinni w samolocie wyświetlać Thelmy i Luizy , bo myślę że to ostatnia scena z tego filmu tak ją natchnęła ...." Koniec cytatu ![]()
__________________
Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą |
![]() |
![]() |
![]() |
#5 |
![]() Zarejestrowany: Oct 2009
Miasto: Gdańsk
Posty: 77
Motocykl: RD07a
Galeria: Zdjęcia
![]() Online: 1 tydzień 3 dni 13 godz 10 min 50 s
|
![]()
Ave! w temacie wątku, pozdrawiam z Argentyny!
![]() ![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
#6 |
![]() Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Z.Góra
Posty: 1,783
Motocykl: BMW F700GS, DR 350
![]() Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 20 godz 7 min 10 s
|
![]()
Muszę albo dokończyć tę relację, albo przestać jeździć na zloty
![]() mając dość pytań "kiedy, no, kiedy"... Achtung, achtung, uwaga, uwaga, odcinek ostatni!! Dzień 15, 20 luty Po śniadaniu zastanawiamy się, co w tym Valparaíso możemy robić. Trochę się wkurzam, bo trzeba było ten dzień zostać dłużej w trasie, ale wszyscy tak piali z zachwytu nad tym miastem, że nie można było nie ulec. Postanawiamy dać Valparaíso drugą szansę i zobaczyć je za dnia, po czym wyjechać za miasto. Namawiam resztę (bo wzięliśmy pod skrzydła Barcelończyka) na ogród botaniczny gdzieś pod miastem. Najpierw spacer. No dobra, może i ma w sobie coś te Valparaíso. Dla mnie – strasznie przypomina Lizbonę. Kolorowe domy, wąskie ulice, wszędzie wzgórza. I mnóstwo knajp, których wczoraj nie było! Więc jeśli ktoś lubi szwędanie się po klimatycznym mieście od kafejki do kafejki – być może Valparaíso będzie jego miejscem na ziemi. To droga do naszego hostelu: Widok na morze: Kolorowo: Lokalna sztuka: Prehistoryczne środki lokomocji: czasem mniej cywilizowanie: Bierzemy naszą Nomadę i ruszamy za miasto. Nasz poznaniak nie może znieść zakurzonych szyb: Ogród botaniczny – hm, widywałam ciekawsze, ale jest zielono i jest cień. W dodatku można po nim jeździć samochodem! My nasz zostawiamy jednak przy kasie i ruszamy nóżkami. Dawno tego nie robiliśmy… Czasem nóżki bolą i trzeba przysiąść na moment: a czasem się polansować: w końcu zlegamy na trawniku: dołączają do nas słynne chilijskie bezpańskie psy. Jak zwykle rasowe i jak zwykle przyjazne.. Chyba po godzinie leżenia idziemy w ostatni kawałek parku: kaktusiarnię i ogród francuski. No rozmaryn, mówię ci! Rosemary! A cholera go wie, jak to jest po hiszpańsku! Ja im zaraz znajdę, jak to jest po hiszpańsku… Romantycznie tu… … i jeszcze bardziej romantycznie… a teraz to już Romantizität na całego! Starczy tych roślinek, w brzuchu burczy, jedziemy coś zjeść. Wybór pada na miejscowość przyległą do Valparaíso, gdzie podobno uciekło całe życie nocne ![]() Jest tu jeden z oryginalnych posągów z Wysp Wielkanocnych: oraz piękny nadmorski bulwar: gdzie spotykamy AT: i kładziemy się po raz ostatni tej zimy na plaży: po czym ruszamy na poszukiwanie knajpy, która nie narazi nas na kompletne bankructwo. Viña del Mar jest mocno snobistyczna, to jakieś zupełnie inne Chile… Nawet pick-upów brak… Są za to kabriolety w dużych ilościach ![]() W końcu znajdujemy coś przyzwoitego w bocznej uliczce. Ja kuszę się na zapiekane małże, podobno jakieś strasznie lokalne, tylko tu występują. W każdym razie – niebo w gębie… Dana, mimo ostrzeżeń kelnera, bierze jakiś stek na ostro i po pół godziny prawie zieje ogniem. Jeszcze ostatnie zakupy białego wytrawnego , robi się wieczór, czas wracać do Valparaíso. Bierzemy z hostelu kieliszki (prawie wszystkie udało nam się później oddać) wino pod pachę i szukamy ciekawego miejsca na pożegnalny wieczór. Niestety, podobnie jak wczoraj, w Valparaíso wszystkie knajpki zamykają się o 22. To idziemy do portu. Tam życie wre. Kilka ogromnych statków jest właśnie rozładowywanych, a pół miasta przyszło łowić ryby. Siadamy na schodkach i patrzymy, sącząc białe wytrawne. Siedzimy, gadamy, oglądamy, pijemy. Nagle gość z boku zaczyna wydawać z siebie dziwne syki i macha porozumiewawczo. Nie bardzo wiemy o co godzi. W końcu widzimy, że zza rogu wyłania się patrol policji i łapiemy. W Chile nie wolno publicznie spożywać alkoholu! Szybko chowamy butelki i kieliszki i udajemy stuprocentowo trzeźwych. Uff… Za to grozi nawet areszt… Policja znika i spokojnie dokańczamy wytrawne… Dziś wyjątkowo mało, w końcu jutro odlot… Rano skromne hostelowe śniadanko i ruszamy w stronę Santiago. Ponieważ do hostelu nie dało się dojechać samochodem, wszystkie bagaże zostały w aucie. I trzeba je jakoś upchnąć do walizek, znaleźć zimowe ciuchy itp. I nie mamy kompletnie gdzie tego zrobić. Na środku ulicy? Postanawiamy po drodze zatrzymać się na jakimś parkingu i tam dokonać niemożliwego, czyli zmieścić wszystko w walizkach… Efekt jest taki: Krzychu wyrzuca stare buty, ale i tak nie chcą mu wleźć dwa poncha, ja już siadam na walizce… po godzinie walki możemy jechać dalej. Robi się korek na autostradzie, a musimy jeszcze oddać auto w wypożyczalni, i nie wiemy ile to potrwa. Robi się nerwowo, za 2 godz. odlatuje moja Iberia (Krzychu leci 2 h później Air France, Dana zostaje) i ustalamy, że dam Krzychowi moją kartę kredytową (doceńcie to zaufanie!) i on załatwi zapłatę za auto, już po odstawieniu mnie na lotnisko. Na lotnisku lekki chaos (Poldniowa Ameryka w końcu), ale jakoś się odnajduję. Niestety nie mam rezerwacji więc ląduję w ostatnim rzędzie. Między dwoma toaletami… ![]() Rano lądujemy w Madrycie, przesiadka, i po kilku godzinach Berlin Tegel, gdzie czeka na mnie kontrola celna, Fazi oraz informacja o zagubionych kluczykach od mojego auta… Przez następne dwie godziny, czekając na przylot Krzycha, usiłuję nie popełnić morderstwa na Fazim oraz obiecuję sobie solennie brać zawsze kluczyki ze sobą. Ląduje Air France, wyławiam z tłumu Krzycha, ładujemy się do VW i bez dokumentów oraz z zapasowymi kluczykami wracamy do ojczyzny… Y eso es fin de cuentos sobre nuestro viaje… * Mam nadzieję, że udało mi się choć trochę przekazać klimat Chile. Warto go obwiedzić, choćby po to, żeby poczuć to wielkie, niesamowite NIC. Dla mnie to fantastyczny kraj z krajobrazami zapierającymi dech w piersi i wspaniałymi ludźmi. Jeszcze kiedyś tam wrócę, w końcu została do zdobycia Patagonia… Dziękuję wszystkim czytelnikom za cierpliwość. Mam nadzieję, że się jeszcze tu spotkamy ![]() *I to już koniec naszej podróży.
__________________
Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą |
![]() |
![]() |
![]() |
#7 |
![]() Zarejestrowany: Nov 2011
Posty: 1,343
![]() Online: 1 miesiąc 1 tydzień 1 dzień 22 godz 57 min 46 s
|
![]()
Eh, Jagna... Niesamowite to Nic...
Za to cała Twoja opowieść to wielkie Coś. Niesamowite Coś ![]() ![]() Dzięki za ten ciepły powiew przygody w mroźne, zimowe dni. Niech żyje przygoda! |
![]() |
![]() |
![]() |
|
|
![]() |
||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Krew, pot i łzy czyli moje spotkanie z Czarną Afryką [2012] | Neno | Trochę dalej | 52 | 07.03.2013 13:42 |
Zobaczyć Iran - czyli 4 dni w Armenii. [Czerwiec 2012] | majek | Trochę dalej | 104 | 26.02.2013 14:33 |
Twierdza Kłodzka 2012 czyli Czas kazamat | arturro007 | Imprezy forum AT i zloty ogólne | 368 | 13.05.2012 21:42 |