XI dzień
Śniadanie, pakowanie i ruszamy na wschód.
Nie mamy tracka i jedziemy na czuja byle na wschód. Już na początku gubimy się z Neno, bo wyjeżdża pierwszy, a my parę minut później. Szukamy po śladach, ale jest ich dużo i nie wiadomo które są Neno. Gdzieś nas wypatrzył i dogonił. Ustalamy, że będziemy jechali za nim.
Jedzie się kiepsko. Jedynka, dwójka, jedynka, dwójka âŚâŚ nie da rady tak jechać, bo za mała prędkość, tańczymy i glebimy. Trochę rozglądamy się po okolicy i decydujemy, że zawracamy i jedziemy do Tidjikji, a potem na południe w stronę Kiffy.
Po drodze Łukasz, mistrz jazdy horyzontalnej uczy nas jak prawidłowo glebić, żeby było widowiskowo.
Na stacji dostajemy tracki na kolejny odcinek i jedziemy na południe w stronę Kiffy. Niby tylko dwieście pięćdziesiąt kilometrów, ale teren i żar z nieba taki, że jesteśmy w Kiffie dopiero na trzeci dzień.
Żeby dać jakąś rozrywkę miejscowym Andrzej bawi się motorami w domino. Cztery z pięciu leżą.

.
Na szczęście strat niewiele. Ostatni, który oparł się o murek miał połamany boczek.
Między czasie dorywa nas jakiś gostek z żandarmerii i spisuje wszystkie paszporty i wizy. Trochę mnie to już wkurza, bo co chwile fiszki, albo spisywanie, które długo trwa. Niejednokrotnie chłopaki mnie uspakajają, bo na check pointach kłócę się z gośćmi, że to nienormalne. Czasami, co parę kilometrów był check point, a to policja, a to żandarmeria, a to wojsko i na każdym chcą fiszkę. Jakby nie mogli wszyscy być na jednym.


Robimy parę kilometrów asfaltem i wjeżdżamy w pustynie. Dużo miałkiego piachu i miejscami kamieni. Po paru km widzę, że szyba mi odpada. Efekt domina na stacji. Trytka szybko załatwia sprawę.
Po drodze piach, kamienie, płyty skalne i wioski z milionem dzieci.
Upał i walka z piaskiem daje w dupę.
Stajemy przy dużych głazach dających cień. Za jakiś czas dojeżdża Neno z Ewą, która wyciąga zimną Kinder beer niespodziankę. Robimy łomżing i jest już fajnie.
Po drodze robimy popas.
Jak zwykle ktoś zawsze wyjdzie za wydmy.
Jedziemy do zachodu słońca. Jak zwykle rozbijamy się gdzieś na pustyni.
Kolacja, rotoś i w kimę.