:deadtop4:
38.Shkoder-Ston 25.7
118703-118938/235
Wera kupuje w piekarni po drugiej stronie ulicy, świeże i pachnące bułki . Po takim śniadaniu pozostaje tylko ruszyć przed siebie.
Nowy most w Shkoder.
Jeszcze niedosuszone ubranie lekko ciąży na grzbiecie ale to kwestia czasu, wiatru i temperatury.
Granica między Albanią i Czarnogórą mimo sporej kolejki, nam przekłada się na trzy minuty czekania.
W tak rekordowym czasie albański pogranicznik zauważył nas i zaprosił do przejścia pieszego razem z motocyklem. Oczywiście skrzętnie korzystamy z tego przywileju. W kilka minut jesteśmy w Czarnogórze, gdzie też nie ma nieplanowanych opóźnień.
Czarnogórę przemierzamy sprawnie wybrzeżem...
Nie zanosi się jednak na sielankę. Niecodzienny to widok tutaj.
Mamy jednak szczęście, bo ulewa zostaje w górach nie mogąc przebrnąć przez szczyty i raczy nas tylko słabą mżawką.
Ponieważ już kiedyś jechaliśmy przepiękną Magistralą Jadarską dookoła Zatoki Kotorskiej, tym razem wybieramy prom. Promem tym omija się 41 kilometrów świetnej widokowej trasy z nutą dreszczyku dla tych co jadą pierwszy raz.
Nie warto omijać tego miejsca dla przeprawy promem za 2 Euro wiozącego 10 minut na drugi brzeg. Siąpi jednak deszcz a góry skryła wielka puchata chmura z wodą w środku. Zbyt wiele nie ma tam teraz do oglądania.
Tu Wera zastanawia się poważnie nad sensem istnienia.
W Czarnogórze wszędzie płaci się w Euro, więc mając pewien zapas tej waluty, możemy pozwolić sobie na swobodne tankowanie a potem na obiad w prawdziwie motocyklowej knajpie przy drodze i to bez szukania bankomatu czy płacenia kartą.
Prawdziwa jest z nazwy tylko bo nic prócz nazwy, dwóch motocykli w tym naszej Yamahy nie świadczyło o tej wąskiej specjalizacji. Drugim motocyklem przyjechał Niemiec z polskimi korzeniami co bardzo ułatwia nam kontakt. Miła pogawędka skraca nam czas do jedzenia.
Najedzeni i opici dojeżdżamy do kilkukilometrowego korka. To granica z Chorwacją. Nie czekamy razem z innymi, tylko biorąc przykład z miejscowych motocyklistów, jedziemy na sam początek kolejki. Po dziesięciu minutach, jesteśmy w Chorwacji.
To Dubrovnik z daleka.
My jednak już zwiedzaliśmy to miasto więc szukamy tylko kempingu z plażą.
Dojeżdżamy do kempingu wskazanego na chybił trafił przez GPS.
Malowniczo położony kemping sieci ACSI. Ten skrót oznacza dwie rzeczy. Drogo i czysto. Cóż, mamy wakacje a Chorwacja obrasta coraz bardziej w coraz zmyślniejsze pułapki dla bogatych Niemców, Rosjan i Polaków.
Niech będzie. Rozbijamy obóz i do morza.
Woda jest w Polowie jak zupa, w połowie jak zmrożona zupa. Piasek a raczej drobny żwir zachęca do leżakowania cały dzień. Spory ścisk zniechęca jednak do tego.
W okolicy nic prócz kempingu. Na terenie jest restauracja z zastępem zażywnych kelnerów czekających w cieniu bluszczu na sute napiwki. Jeden z nich ze słabo skrywanym krzywym uśmiechem podaje podwójne frytki z zimnymi napojami. Przecież jesteśmy po obiedzie tylko on o tym nie wie.
Bardzo czyste toalety, prysznice i umywalki zachęcają wręcz do ablucji. Wszystko w stylu europejskim i na poziomie klinicznej neutralności biologicznej.
Nawet igły drzew zdają się zalegać prostopadle do ścieżek.
Już myślałem że jesteśmy tak doświadczeni podróżą że rozumiemy doskonale każdy dialekt zastany na miejscu, ale nie. To po prostu wielu krajanów zawitało tu wcześniej od nas i teraz słychać wszędzie mowę ojczystą. Można poczuć się jak w domu. Z biegiem czasu rozpoznajemy już z daleka tablice rejestracyjne "naszych" samochodów i przyczep.
Towarzystwo zagajone do rozmowy, mało jednak frapowało się naszą potrzebą swobodnej wymiany myśli bez użycia rąk, kartki z długopisem, bez pisania na piachu, pokazywania na mapie w przewodniku czy w telefonie.
Szczęście jednak i tym razem uśmiecha się do nas. Gdzieś tam hen za ostatnim samochodem, za ostatnią przyczepą i kamperem, wśród krzaczastej fauny Wera dostrzega tył motocykla. Co się okazuje? Polacy na motocyklach! Jest kompania to idziemy.
Może mają jakiś dobry pomysł na niekoniecznie główną drogę do domu przez Bośnię. Mapa w dłoń, grzebień w ruch, kokardy wyprasowane i już za chwilę i idziemy do kamratów.
Jeden to mój imiennik a pozostali dwaj są z Warszawy. Tyle wiem.
Smutna historia wdziera się w nasze uszy po pierwszych powitaniach...
Mianowicie przepędzeni na skraj pola przez Holenderkę z pobliskiej przyczepy za zbyt głośne pohukiwania i śpiewy w ojczystym języku w trakcie czczenia urodzin jednego z kompanów, zostali wygnani na banicję i niechybną samotność. Zamieszanie, tłumaczenia, ochrona... Wszystko to raptem około pierwszej w nocy.
Rankiem następnego dnia, z musu i uproszeni przez obsługę kempingu, rozbili ponownie swoje namioty w krzakach za rowem w pewnym oddaleniu od społeczeństwa kempingowego. Teraz rozżaleni w samotni tej i ostępach skraju pola namiotowego kontemplują przy ognistej wodzie swe położenie lecząc przy okazji rany i boleści głów po poprzedniej nocy.
Zacne to towarzystwo przybyło tu na rekonesans po Chorwacji, Bośni i kilku innych krajach, których nie pomnę w tej chwili. Przemieszczają się dwoma GS1200 i jednym GS800. Nasza TDM`ka lekko odstaje i wiekiem i przebiegiem i wyglądem od zacnych Bawarek, że wspomnę z zazdrosnym przekąsem...
Następny mit jednak obalony. Właściciele nowych GS`ów spod szyldu BMW wcale nie są bufonami. Można z nimi rozmawiać ludzkim głosem i nie mają w zwyczaju wypominać zbyt słabej jakości kasków czy butów motocyklowych. Dodatkowo nie patrzą z pogardą na innowierców spoza bawarskiej fabryki i nie przechwalają się ile to dodatków mają na motocyklu z Touratech`a. Motocykle natomiast, wcale się nie psują od samego patrzenia na nie.
Po wesołym wspólnym spędzeniu kilku godzin, długo po zmroku idziemy spać.
Dla dociekliwych: N42.81837 E017.67412
http://goo.gl/maps/KAn7r