34.Foinikouda – Lagadin 22.07
117555-118349/794
Czy to od przebiegu czy może od temperatury i przebiegu, pęka poszycie kanapy. Oczywiście dla takiego motocykla to jak nowe ordery na klacie ruskiego generała. Szeroka taśma załatwia sprawę. Przed wyjazdem uzupełniamy zapas wody.
Wśród piękna przyrody, piaskowego wybrzeża i gór z bajki...
...znalazło się senne o tej porze miasteczko z dopiero co otwartą piekarnią.
Z przyjemnością pałaszujemy po ciepłej bułce ze słodkim nadzieniem. Siedząc przy małym stoliku, można obserwować niespiesznie budzący się do życia cywilizacyjny fenomen.
Pierwsi robotnicy z potarganymi włosami niosą narzędzia. Chuda, młoda dziewczyna w niebieskiej kiecce otwierająca drewniane okiennice swojego kiosku w tym samym kolorze.
Mały, rudy kotek bawiący się refleksem światła na chodniku z połyskującego znad drzwi fryzjera szyldu.
Osiołek ciągnący w znanym tylko woźnicy wózek z mlekiem. Sklepikarz zamiatający kurz spod wejścia do swojego sklepu. Przejeżdżający swoim starym Renault pan życzliwie machający przez otwarte okno pani idącej z pękiem kwiatów pod pachą. My mamy dodatkowo szczęście bo całą sielankę możemy oglądać zza zaparkowanej teraz przy samej piekarni TDM`ki.
Jeszcze kawa na zimno i jedziemy.
Piękno Peloponezu na zmianę z upałem towarzyszom nam aż do Patry.
Tutaj w mieście Petra zjadamy smaczny kebap w przyulicznym barze zapijając lodowatymi napojami. Jest niedziela, więc i ruch niemrawy na ulicy, więc nawet nie nawdychaliśmy się spalin.
Luzik...
Teraz najedzeni, po raz drugi w życiu wjeżdżamy TDM`ką na 800 mln. Euro. Tyle właśnie kosztowała Unię Europejską i rząd Grecji budowa ponad dwukilometrowej długości mostu Rion-Antirion łączącego Peloponez z resztą tej krainy.
Most jest największym wiszącym mostem na świecie. 8 sierpnia 2004 roku przebiegła mostem Irena Szewińska w sztafecie z pochodnią olimpijską a teraz jedziemy my na TDM`Ce. Nieźle, co? To moim zdaniem jeden z niewielu tworów ludzkiej ręki naprawdę wart zobaczenia, przejechania i tych marnych 1,9 Euro na bramce.
Z obu stron widoki są zachwycające a sam most w czasie jazdy nie ogranicza widoczności barierami czy innym zabezpieczeniem.
Na stacji benzynowej wpadł mi do głowy pomysł żeby już nie dręczyć południowej Albanii swoją facjatą i pojechać do omijanej skrzętnie do tej pory Macedonii. Krótkie mediacje z Werą i jedziemy.
Po drodze zatrzymujemy się na kawę nad jeziorem, kryjąc się w cieniu.
Do Albanii wjedziemy tym razem od wschodu.
Tym czasem, minąwszy wzgórza z przeogromnymi połaciami pól obsadzonych kukurydzą, wiecznie podlewanymi z armatek wodnych docieramy do granicy z Macedonią. Przed wjechaniem na teren tej krainy kupujemy z głodu a braku innej alternatywy (niedziela) puszkę z zimnym napojem.
Z początku mizerna, zwykła jakaś taka i powszednia Macedonia, już po kilkunastu kilometrach od Grecji jawi się pięknem swych gór, mnogością zakrętów, przełęczą zwieńczoną tęczą po niedawnej ulewie, ciasnym i nieprzerwanym sznurem Macedończyków w samochodach ciągnących po weekendzie do domu.
W Bitoli, mieście położonym na południu Macedonii w czasach bizantyjskich zwanym Pelagonią, razem z naszym GPS`em, kompletnie gubimy się tuż po przekroczeniu rzeki Dragor. Tak więc jeździmy w koło zwiedzając małe, wąskie na jeden samochód uliczki z pokrzywionymi przez czas bramami, oknami przy samym chodniku i zaparkowanymi na zawsze, starymi samochodami jeszcze z epoki Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii.
Koniec końców przestaję wlepiać wzrok w ekran ogłupiałego GPS`a i jedziemy na węch, na czuja, intuicję. Z takim przewodnikiem wystarczy pięć minut dojazdówki po okolicznych zabudowanych wzgórzach do rzeki, przeprawa przez spore skrzyżowanie chaosu z bałaganem, mieszankę ludzkiej masy przeplecionej autami i już jesteśmy na właściwej drodze nad jezioro Ochrydzkie. Po drodze szukam bankomatu, o który wcale nie tak łatwo tutaj.
Za miastem Bitola zaczynają się kręte, górskie odcinki równego asfaltu. Mimo lekkiego zmęczenia, potrafimy jeszcze odczuwać przyjemność z jazdy po takich drogach, więc ja składam się w każdy zakręt korzystając maksymalnie ze swojego nikłego doświadczenia a Wera, przyzwyczajona do tego w tym samym czasie gmera w swoim telefonie szukając najlepszych kawałków Black Sabat.
Jedziemy tak od miasteczka do wsi i znów do miasteczka aż docieramy do celu.
Celem jest miasto Ochryda wpisane w 1980roku przez UNESCO na listę światowego dziedzictwa razem z Jeziorem Ochrydzkim, będącym częścią naturalnej granicy między Macedonią a Albanią.
Pierwsza rzecz, jaka rzuca się w oczy po wjeździe do miasta to oczywiście upragniony bankomat. Teraz jesteśmy niezależni. W samym mieście można spać w hotelu, wynajętym apartamencie, kwaterze prywatnej, ośrodku wczasowym, nad jeziorem, bliżej centrum, na uboczu, czyli gdzie kto chce. Miasto zdominowane jest przez branżę turystyczną i tylko małe, oddalone od głównych arterii osiedla obnażają swoją prawdziwą naturę zaniedbanych, niskich, ciasno upchanych budynków z odpadającym gdzieniegdzie tynkiem, starymi, brukowanymi uliczkami, wykrzywionymi przez ząb czasu kamiennymi krawężnikami. Urokliwe to miejsce, choć skrywa raczej ubóstwo niż skansen pielęgnowany przez mieszkańców ku uciesze turystów.
Nie jesteśmy skorzy do przebywania w aglomeracji nawet tak przyjaznej i ciekawej jak Ochryda, więc kierujemy się wzdłuż linii brzegowej jeziora na południe. I tu jednak napiera na nas nieprzerwana kakofonia apartamentów, willi, kwater, hoteli i pensjonatów. Ich szyldy niemal wyskakują na drogę, przesłaniając widok.
Cóż, lipiec. Nawet pobliskie pole namiotowe wchłonęło w siebie tyle namiotów i ludzi, że nasz na pewno by się nie zmieścił bez ingerencji w konstrukcję namiotu niedoszłych sąsiadów. Wracamy więc do budynku o nic nie mówiącej nazwie „Villa Ruban” w miejscowości Lagadin.
Jej właścicielem jest poliglota i człowiek renesansu, mający coś do powiedzenia na każdy temat i w wielu językach Albańczyk. Do pomocy przy interesie ma swoją żonę i syna. „Villa Ruban” to zupełnie nowy, otynkowany na biało, dwupiętrowy budynek z balkonem w każdym pokoju. W środku panuje kojący chłód zapewniony przez nowiutki system klimatyzacji i kamienną posadzkę.
Jasno-brązowe, niemal kremowe skórzane fotele w recepcji, doskonale komponują się ze złamaną bielą ścian udekorowanych grafiką o tematyce wody. Wszystko jest czyste, schludne i pachnące nowością. Klucz otrzymany od żony właściciela, prowadzi nas po marmurowych schodach na pierwsze piętro do narożnego pokoju. W środku skromnie ale czysto, świeżo i pachnąco jakbyśmy byli pierwszymi w historii tego budynku gośćmi.
Wielkie wygodne łóżko na ¾ pokoju, na łóżku po wojskowemu ułożone ręczniki z haftem ze splątanych ze sobą liter VR, zawieszony pod sufitem klimatyzator, mały telewizor z pilotem stojący na zabudowanej lodówce, podłoga z paneli, łazienka z kabiną prysznicową, umywalką i tronem.
Mocno przeszklone drzwi prowadzą na taras z wysuniętą markizą, teraz nieco przesłaniającą panoramę spokojnego turkusowego jeziora, albańskich gór blado zaznaczających swój ogrom na horyzoncie i błękitnego nieba pokreślonego gdzieniegdzie rozszarpanymi, pierzastymi cirrusami. Są tak białe jak biała może być biel. To wszystko dostaliśmy we władanie na dwa dni po krótkich negocjacjach za około 35 Euro. Motocykl stoi przy samym wejściu.
Po orzeźwiającej kąpieli w bieżącej wodzie idziemy na kolację do budynku obok, widocznego z tarasu. Tutaj zamawiamy endemiczną rybę, nieco podobną do szczupaka, ale z zębami jak stąd do tamtąd. Pycha.
Z pełnymi brzuchami, już oswojeni z luksusem kamiennej recepcji i czystej pościeli w pokoju, po obejrzeniu zachodzącego słońca i z poczuciem dobrze spędzonego czasu idziemy spać.
Dla dociekliwych: N41.04506 E020.80366
http://goo.gl/maps/PdEIL