Szynszyla wciska się w kąt i stara się nie być... Ja zaczynam skracać dystans... Pytam co serwują, zaczynamy rozmowę na gesty... Zamawiam dwie herbaty (bo tylko to mają do picia)... Jakąś ociupinką wody myją szklanki dla nas – ufff, jest dobrze, znaczy się są gościnni - miejscowym tylko przecierają zwykłą szmatą... Wyciągam mapę, pokazuję palcem gdzie chcemy trafić... Zaczyna się jazgotliwa dyskusja lokalesów... Opinii było jakieś 30% więcej niż dyskutujących... Oni mają zajęcie, a my czas aby wypić herbatę... Po chwili są zgodni i gestami pokazują, że wyjechaliśmy poza mapę... Dopijamy herbatę, siadamy na motocykl i w drogę... Odprowadzają nas tęsknym wzrokiem pożądania...
Royal Enfield w Indiach to obiekt pożądania, coś jak u nas mercedes S-klasse... Każdy chciałby go mieć, tylko nielicznych stać... Podczas całego dnia, wszędzie gdzie się zatrzymujemy daje się to odczuć... Niestety rola burżujstwa zupełnie do nas nie pasuje... Czasami ciężko skrócić dystans z lokalesami i wejść z nimi w jakieś interakcje... Coś co dla nas stanowi niewielki koszt dla nich jest nieosiągalne tak bardzo, że nawet nie mają o tym siły marzyć...
Jedziemy... Zgodnie z planem ratunkowym ułożonym w głowie... Dojeżdżamy do przecięcia szlaków pośrodku pustyni, na którym, o dziwo, stoki kilkoro dzieci i jakiś dorosły... Zatrzymujemy się, dzieciarnia nas obskakuje... Pytamy dorosłego gdzie jesteśmy i jak dojechać do czwartego punktu na mapie Ala, owych wspomnianych ruin fortu... O dziwo lokales coś kuma po angielsku, ale nie do końca wie, gdzie poszukiwane przez nas miejsce się znajduje... Wspólnie się zastanawiamy... W tym czasie dzieciarnia obstąpiła nas i cos krzyczy... Dopiero po chwili rozumiemy sens: „Pen! Pen!”... Zwykłego długopisu chcieli... Lokales nam tłumaczy, że to miejsce jest przystankiem autobusowym, a dzieciarnia podąża do szkoły (lub z niej wraca – dokładnie nie zrozumieliśmy)... Trochę nam żal, że nie mamy przy sobie nic, co moglibyśmy im dać, żadnego długopisu... Choć z drugiej strony takie rozdawnictwo ich uczy od najmłodszych lat, że białasy są chodzącymi workami z pieniędzmi... Przez chwilę przemyka mi przez głowę myśl, aby dzieciaki przewieźć na motocyklu...
Pamiętam jak rok wcześniej w Laosie pośrodku dżungli spotkałem trójkę dzieciaków wracających z polowania na ryby (tak, polowania prymitywną kuszą z trójzębem) i ich poobwoziłem, jaką im to radość sprawiło...
1 (1).jpg
1 (2).JPG
1 (3).jpg
Niestety wspomnienie braku nadmiarowego zapasu paliwa szybko usunęło tę myśl z mej głowy...
Jedziemy dalej w kierunku, który wraz z lokalesem wydawał nam się najbardziej prawdopodobny... Po pewnym czasie widzimy przy trakcie dwie baszty...
2.JPG
Tak, to tu, trafiliśmy... baszty okazują się kasa biletową, a właściwe ruiny leżą 1,5km na prawo od drogi... Bilet wydaje nam się masakrycznie drogi... Kasjer proponuje darmową wersję demo – możemy wejść na jedną z baszt i zobaczyć ruiny z daleka... 1,5km to spora odległość z której niewiele widać... Pewnie liczył, że rozbudzi naszą ciekawość, jednak nie przewidział, że mam przy aparacie obiektyw z 70 mm ogniskowej... Nie jest to jakiś mega-zoom, nawet tele, ale wystarcza aby stwierdzić, że ruiny są mizerne i w porównaniu ze świetnie zachowanym i ogromnym Jaisalmer wyglądają nijak... Odpuszczamy...
3 (1).JPG
3 (2).JPG
Wiemy gdzie jesteśmy (na mapie Ala) więc znamy kierunek... Duktem docieramy do asfaltu, który zaprowadzi nas do wydmy Sam...
Wydma Sam to jedna z atrakcji turystycznych... Leży ona w piaszczystej części pustyni Thar i jest jedną z największych w okolicy, być może nawet na całej pustyni... Im bardziej się do niej zbliżamy tym bardziej krajobraz się zmienia – do tej pory pustynia była żwirowa z kępkami zieleni... Z każdym kilometrem zieleni mniej, a piachu więcej... Gdy jesteśmy prawie na miejscy drogę zagradza nam dwóch chłopaczków na skuterach... W łamanym angielskim mówią, że dalej nie można jechać bez przewodnika, że w ogóle dalsza jazda jest niemożliwa i niebezpieczna, gdyż to środek pustyni i łatwo się zgubić... Mówią bardzo przekonująco, z teatralnymi gestami i dramaturgia w głosie... Przemierzyłem pół Azji, nie tak łatwo mnie nabrać; Szynszyla pierwszy raz w tych stronach, ale zwyczaje naciągaczy już zdążyła w 80% poznać... W tym samym momencie buchamy śmiechem... Sprzęgło, jedynka, gaz i już gnamy w stronę zachodzącego słońca... Normalnie jak w amerykańskim filmie...