Dzień 11 - Kishavec (okolice Peshkopi) > Burrel > przełęcz Shtames > jezioro w parku Kombetar
Poranne słońce schowane za krzaczorami pozwala nam się porządnie wyspać. Największy dylemat to wybór kolejności - najpierw pływanie czy najpierw śniadanie ? Mamy z Blaszanym niezłą zabawę w rzece, nurt spycha nas kilkanaście metrów w dół, na brzeg wychodzę z gaciami pełnymi żwiru. Piaskowanie jajek było gratis. Chwilę dumamy nad mapą, wybieramy drogę SH36, która powinna zaprowadzić nas do miasteczka Burrel.
Wracamy do wioski, kluczymy wąskimi drogami między kamiennymi płotami cały czas starając się jechać na południe, w stronę mostu. Navi pakuje nas w ścieżkę, która na końcu zamienia się wąski potok gnojówki i kończy się ślepo. Klniemy pod nosem, zawracamy na 17 razy czubkami butów walcząc o każdy centymetr miejsca. Mam tylko jedną myśl: nie chcę pacnąć ryjem w to coś co oblepia mi nogi - to nie jest produkt uboczny fabryki Diora. Szczęśliwie docieramy do mostu - stalowa konstrukcja jest wykończona eleganckimi dechami spasowanymi z dokładnością +/- 10 cm. Przez szpary można spokojnie łowić co większe ryby.
Kluczymy przez moment w wiosce, navi nie może się zdecydować gdzie ma nas prowadzić - mam dziś wyraźnie intelektualnie słabszy dzień, jakaś taka zadumana się zrobiła. Dobrym szutrem wywijamy zakręty na zielonych zboczach. Mijamy kilka starych kamieniołomów - droga prowadzi środkiem nich.
Droga wiedzie wzdłuż doliny, widoki piękne, ruch zerowy - wiosek ani ludzi praktycznie nie widać tylko nieliczne domy stoją daleko w dole.
W końcu trafiamy na przydrożny bar. Odkryliśmy, że prawie wszędzie można kupić cytrynowy napój w puszkach - zimne i smaczne cholerstwo gasi pragnienie i nie powoduje kołowacizny we łbie jak zimne piwko w upalny dzień
Dziś wylosowałem jazdę jako pierwszy, ale i tak zbieram sobą tonę pyłu z drogi. Całe te misterne poranne mycie szlag trafił. Stoję i strzelam sobie durne fotki jak gimbaza. Mam czas, bo Blaszany musi powalczyć narzędziami ze swoim rumakiem.
Zawsze jak się zatrzymamy i zaczynamy coś grzebać w moto, pojawia się krąg lokalnych doradców serwisowych. Każdy ruch jest śledzony i komentowany jakbyśmy robili serwis fury z F1. Boczne owiewki od naszych górskich wybryków mają połamane zaczepy. Tyrtytki od wibracji wytrzymują po parę godzin. Jazda na stojaka i trzymanie owiewek nogami to nie jest najfajniesza sprawa, Blachowkręt robi z kilku podkładek, blachy i drutu inżynieryjna rzeźbę - serwisanci z BMW na widok tego dostaną udaru mózgu.
Po akcji serwisowej w ruchomym serwisie BMW, odpalamy wrotki i lecimy dalej - widoki nadal wyżerają oczy. Jak ktoś ze znajomych pyta mnie czy Albania jest ładna, opowiadam że to taka ładniejsza siostra Szwajcarii. Droga robi się nieco bardziej szczerbata, miejscami mijamy malutkie wioski, dosłownie po kilka domów.
Dojeżdżamy do Burrel, jest niedzielne popołudnie a my jesteśmy już nieźle głodni. Kręcimy się chwilę po miasteczku szukając jakiegoś żarcia. W końcu trafiamy na coś, co w przewodniku Michelina dostałoby pewnie 1/100 gwiazdki, ale dla nas jest w sam raz.
Moja znajomość albańskiego ogranicza się do ładnego uśmiechu ale na szczęście mam doktorat z języka migowego. Idę z kelnerem na zaplecze kuchni, palcami pokazuję które kawałki mięcha ma wrzucić na ruszt. Dostajemy tonę żarcia, smakuje kosmicznie i kosztuje bardzo umiarkowanie.
Moja broda działa jak filtr powietrza - zgarniam nią cały syf z drogi. Sierść jest sztywna od pyłu, co chwilą wyciągam z niej badyle i drobne owady. Jej hipsterskość okazała się wątpliwa - nie złowiłem na nią żadnej samicy - nie licząc oczywiście samic much. Zaczyna mnie to lekko wkurzać - nie tak miało to działać.
Po drugiej stronie ulicy jest zakład fryzjerski - tyle że zamknięty. Gość obok nas orientuje się, że chcemy się ostrzyc, dzwoni do brata który prowadzi zakład. Po kwadransie ruszamy upiększyć swe lica.
Przesympatyczny facet jest fanem piłki nożnej - moja wiedza tym temacie jest zerowa, ale facet coś tam gada pod nosem wyraźnie zadowolony. W ramach akcji promocyjnej, strzelamy jeszcze fotki które lądują natychmiast na fejsie naszego fryzjera. Mam nadzieję, że nasze gęby nie zadziałały jako antyreklama. Jeśli będziecie kiedyś w okolicy - polecam
Z pełnymi brzuchami ruszamy z Burell, nie bardzo nam się chce, ale do celu jeszcze kawałek drogi. Asfalt kończy się tuż za miastem - jakoś wcale nas to nie dziwi. Ostatni rzut oka na miasteczko i ruszamy pod górę.
Opuszczamy SH36 i żółtą drogą jedziemy w stronę przełęczy Shtames (1228 m npm). Niby nie jest daleko, ale z każdym kolejnym zakrętem droga robi się bardziej wymagająca. To już nawet nie jest standard szczerbatego dziada - droga wygląda jak po regularnym ostrzale moździerzowym prowadzonym przez pijanych licealistów.
Wspinamy się klnąc pod nosem, każdy zakręt to fontanny kamieni spod kół. Resztki luźnego bruku i kamienie naniesione deszczem walają się po całej szerokości drogi. W 2/3 podjazdu mijamy schodzącą z góry ekipę 3 rowerzystów. Jeśli ja na kostkach walczę o przyczepność, to wiem że oni na trekkingowych oponach musieli przejść gorsze piekło.
Docieramy do przełęczy, po drugiej stronie pachnie lasem piniowym. Szutry wyraźnie lepsze. Mijamy strażnicę parku narodowego i wpadamy na idealny asfalt. Szok. Ekipy drogowców kończą właśnie prace, powoli zbliża się koniec dnia.
To moja ulubiona pora dnia, słońce kładzie długie cienie, wszystko jest dobrze oświetlone i nabiera barw. Jedyny minus to świadomość, że przed nami jeszcze kawał drogi a asfalt został na głównej drodze, która prowadzi do Kruje. Kluczymy szutrami by trafić od zachodu na brzeg jeziora. Navi znowu wpada w nastrój marzycielsko-romantyczny i kręci nami jak g.. w przeręblu. Jacyś dobrzy lokalesi pokazują na krzyżówce gdzie jechać.
Początkowo nie widać wody, zjeżdżamy w dół, mijamy zagajniki, pagórki i ciągle nic. W końcu coś niebieskiego wyłania się przed nami. Nareszcie, słońce gaśnie za górami, cień zapowiada że niebawem zrobi się zupełnie szaro.
Docieramy do miejsca, gdzie droga spotyka się zaporą. Wokoło stromo, krzaki i skały, jedyne miejsce na rozbicie namiotu wypada obok betonowej szopy. Pytamy strażników na zaporze w migowym narzeczu czy możemy tam przenocować. No problem. Podpowiadają gdzie można kupić piwo.
Zrzucam bambetle i na lekko z plecakiem jadę pareset metrów w dół po zimny rozcieńczalnik. Blaszany stawia namiot, po ciemaku robimy jeszcze szybkie pływanie. Dwaj wędkarze zostawiają nam arbuza, kiełbasy i jakieś owoce. Wypijamy z nimi po piwku - dla nich nie było to raczej pierwsze

Potem wsiadają do poobijanego merca z jednym światłem i jadą do Tirany - żony czekają
Tak to wygląda o poranku następnego dnia....
cdn.