Dzień 9, niedziela
Kukes > Vore > Durres > Gjirokastra > Sarande > Ksamil
Zapowiada się najnudniejszy dzień z naszej podróży po Albanii. Jednym skokiem chcemy polecieć jak najdalej na południe kraju, sami nie wiemy jak daleko damy radę. Po porannym pływaniu w jeziorze i rytualnym śniadanku, ruszamy na autostradę.
To jedyna tego typu droga w Albanii, oddana do użytku kilka lat temu, głównie dlatego by ożywić kontakty z
Kosowem. Gdzieś w tle tli się oczywiście koncepcja "Wielkiej Albanii", bo Kosowo jest zamieszkane w 90% przez Albańczyków. Kiedyś te dwa organizmy połączą się, przy okazji zgrzytania zębami Serbów i Rosji z jednej strony i Greków z drugiej. Jak to zwykle bywa w tym regionie, znowu poleje się krew cywilów, jedni będą mordować drugich, wzajemnie oskarżając się o rozpoczęcie konfliktu. Wniosek dla nas jest jeden i dosyć trywialny: podróżujmy teraz wszędzie gdzie się da, bo nie wszędzie się kiedyś da
Lecimy autostradą (bezpłatną) na południowy zachód w stronę wybrzeża. Ruch niewielki, wszyscy jadą raczej wolno jak na nasze autostradowe standardy. O ile można powiedzieć, że Albańczycy zapierniczają za szybko starymi gratami po kiepskich drogach, to te same graty na autostradzie czują się wyraźnie obco. Mało co leci powyżej 110 km/h. Droga ładna, wokół górki, jakieś tunele, ogólnie cacy. Kilkadziesiąt km przed wybrzeżem highway się kończy i cały ruch zostaje wtłoczony na jeden pas ruchu. Wolno, korek, trochę poboczem, trochę pod prąd przeciskamy się w upale do przodu po ukochanej SH1. Wokoło pola, domy - nie ma na czym zawiesić wzroku.
Dopiero w miejscowości Fushe-Kruje odbijamy na zachód na SH52 by w ten sposób ominąć Tiranę i dostać się do SH2 łączącą stolicę z portem w Durres. Na SH2 duży ruch, niby dwa pasy ale mijamy jakieś zwężenia, korki, ciasno i upał (38-39) dają w kość. Nie zatrzymujemy się, szkoda nam czasu na fotki. Jedyną atrakcją jest gęstniejąca oferta TIRówek, nie skorzystaliśmy. W Durres przebijamy się przez korek. Cholerny GS z kuframi ma szerokość Maryli Rodowicz (Marylka, sorry), Afryka z Rogalem mogłaby iść w korku 60 km między autami, czekam na Barwina mimo, że pot leje mi się prosto z dupska w skarpety.
Jakimś cudem wyjeżdżamy z Durres, pełno tu betonowych hoteli przy samej drodze, kurz, ruch, zgiełk - jak dla mnie - piekło. Gnamy SH4 na południe ile wlezie, w końcu pusty brzuch mówi dość - zatrzymujemy się w dużym zajeździe przy stacji benzynowej. Dobre żarcie, cień - robimy postój na prawie godzinę.
Standardowa temperatura to 38 stopni....
"Zupełnie przez przypadek", tak prowadzę trasę by zahaczyć o
Gjirokastra, stare osmańskie miasteczko położone na zboczu wzgórza u stóp twierdzy. Warto się tu zatrzymać, bo wpis na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO nie odbył się zupełnie bezpodstawnie.
Parkujemy przy twierdzy, obok ekipy 4x4 z Czech, płacimy symbolicznie za bilet, zostawiamy bileterce buzery + kaski i chowamy się w chłodnych murach. Barwin lekko zgrzyta zębami na kolejny zabytek, ale grzecznie tłumaczę, że dzień bez foty to dzień stracony - fota musi być i basta. Kiwa smętnie głową i rusza za mną, ale trzymam się w bezpiecznej odległości od niego

Wewnątrz twierdzy jest sporo gratów dla wielbicieli armat i innego wojskowego żelastwa. Z murów można za to napatrzeć się do woli na piękną okolicę.
Są też dowody na złych imperialistów z hameryki, co to śledzili "dobrego wujaszka" Envera Hodżę
Upał przepędził nas otwartego dziedzińca, wróciliśmy do ekspozycji armat.
Wyjeżdżając z twierdzy robimy jeszcze parę fotek zabytkowych uliczek i gubimy się w nich oczywiście. Powtarza się zabawa z Sarajewa: za każdym kolejnym zakrętem jest węziej i węziej - miejscami jest na styk dla GSa, Rogal rulez !
Jedziemy jeszcze kilkanaście km na południe by potem odbić w prawo na SH78 w stronę Sarandy. Wyjeżdżamy z szerokiej doliny i powoli pniemy się przez niewysokie góry. Saranda to typowy kurort - szklane hotele, plaża i port. Jednym z nielicznych zabytków jest kupka gruzu w centrum.
Nie chcemy kimać w hotelu, ktoś polecił nam kemping w Ksamilu, małej miejscowości na południe. No to jedziemy. Po drodze mijamy przepiękną zatokę
Butrintit.
Ksamil może nie wygląda spektakularnie, ale jest dużo mniejszy niż Saranda. Jeden kemp jest przy samej drodze przy plaży, my szukamy czegoś bardziej ustronnego. Trochę kluczymy po uliczkach, znajdujemy drugi kemp.
Czysto, ładnie i jest w miarę dobre dojście do plaży. W nagrodę pijemy po zimnym piwie. Kto spędził kilkanaście godzin w upale 38 stopni ten wie jak smakuje zimne piwo
Idziemy jeszcze na małe pływanie.... o ile piwo jest nagrodą dla gardła, to dla dupencji nagrodą są morskie fale
Kemping jest super czysty i świetnie zorganizowany, jest miejsce tylko dla kilku kamperów i namiotów, można też wynająć pokój w pawilonie. Dostęp do wody, zlewu i kibelków - super.
Nie, to nie jest kibelek w moim domu - tak wygląda ubikacja na kempingu w Albanii. Papier toaletowy był w misie - żeby dzieciom było fajniej - aż szkoda było używać.
Kemping ma jeszcze jedną wielką zaletę: gospodarz przez kilka lat pracował w Grecji (albo we Włoszech - nie pamiętam) w serwisie Yamahy. Mówi dobrze po angielski i jest bardzo pomocny. Sprawnie poskładał szybę do GS w stylu Rajli - wytrzymała całą trasę powrotną. Grosza nie chciał za to od nas żadnego.
Wieczorem idziemy na kolację do knajpy nad morzem. Wcinamy coś na ciepło, ale małe meszki gryzą nas i zwiewamy na kemp. Parkujemy z zimnym piwem przy namiocie, delektujemy się ciszą i niebem. To był długi dzień, nudny ale z miłym zakończeniem.
Przelot dnia: 413 km