Dzień 17
Tbilisi > monastyr Shio Mgvime > Mtskheta i monastry Svetitshoveli > Twierdza Ananuri > Cminda Sameba > granica Wierchnyj Lars > Władykaukaz > Biesłan
Wstajemy o 7.00, w pokoju hostelowym panuje półmrok, na dworze pochmurno i coś kapie z nieba. Nie bardzo chce się nam ruszać, ale smutna prawda jest taka, że dziś rozpoczynamy powrót do domu. Jest wtorek a w sobotę powinniśmy być w Warszawie, niedziela to dzień rezerwowy. Przenosimy graty do motocykli, troczymy rogale, drybagi i inne wynalazki. Bierzemy ostatni ciepły prysznic i bez śniadania ruszamy w drogę.
Pakujemy się w szczyt porannych korków. Przepychamy się główną arterią wzdłuż rzeki na północ, klnąc pod nosem na brak obycia Gruzinów z motocyklami. Inna sprawa, że na ulicach prawie nie widać motocykli, więc skąd mają wiedzieć jak się zachować ? Im bardziej pada deszcz a korek gęstnieje tym jesteśmy bardziej bezczelni w przepychaniu się. Auta praktycznie stoją w miejscu, jest ciasno ale teraz widać gigantyczną przewagę rogali nad kuframi. Tył jest niewiele szerszy od kierownicy, nawet gdy ocieram się rogalem o bok auta wiem, że nic nikomu się nie dzieje.
Już na trasie wylotowej znajdujemy bankomat i dobrze wyposażony sklep. Kupujemy trochę prowiantu na kolację, jakieś wino i przy okazji jemy pyszne mega kanapki w sklepowym barku. Pierwszym celem jest miasteczko
Mtskheta, położone raptem 20 km na północ od Tbilisi. Odbijamy z głównej drogi (E117), zwanej potocznie drogą wojenną i wbijamy się do centrum. Zanim je zwiedzimy, jedziemy jeszcze do
monastyru Shio Mgvime. Asfaltowa droga szybko się kończy i kolejne kilkanaście km lecimy luźnym szutrem. Wokół ładne zielone pagórki, trochę łąk i skałek. Ponieważ droga prowadzi tylko do monastyru, ruchu prawie nie ma. Na parkingu jesteśmy tylko my i jedno auto z Rosji. Dalej ruszamy pod górę na piechotę, by za moment dotrzeć do celu.
Architektura głównego budynku nie zachwyca, może się nie znam ale dla mnie wygląda jak wielki kamienny kloc. W środku niestety nie można robić zdjęć i bynajmniej nie chodzi tu o zakaz używania lampy błyskowej. Nie wiem czy to jakieś prawosławne zabobony czy zwyczajna ochrona interesów ("kup pan pocztówkę"). Ignoruję zakaz i dyskretnie, co by nie wkurzyć popa, robię parę zdjęć. Nie licząc mnicha, pary Rosjan (on ze złotym łańcuchem na szyi a'la pruszkowski dres, ona z rozmodlonym spojrzeniem a'la kochanka rydzyka) i tak jesteśmy sami.
Na zapleczu monastyru, gdzie oczywiście nie wolno włazić, znalazłem zabytkową sanitarkę na podwoziu Land Rover Stage II (albo IIA). Od lat mam słabość do tego modelu, jak już znudzą mnie afryki to będzie kolejna zabawka
Poniżej głównego budynku znajduje się drugi budynek. Z zewnątrz wygląda ciekawiej ale w środku, poza zakazem fotografowania, nie ma nic ciekawego. Przy okazji rozmawiamy chwilę z popem, jest ciekawy skąd jesteśmy i jak nam się podoba Gruzja.
Wychodząc z monastyru napotykamy kolejną ekipę turystów, a jakże, z Polski. Rzeczywiście jak na tak oddalony od nas kraj (fizycznie jak i kulturowo) turystów z PL jest tu naprawdę sporo. Ekipa korzysta z auta portalu kaukaz.pl wynajętego na miejscu. To niezła opcja, za ok 80-100 USD dziennie (podziel na 4/5 osób) ma się pełną niezależność w poruszaniu po całej Gruzji.
Wracamy by w Mtshecie obejrzeć monastyr Svetitshoveli. W środku niestety zakaz foto i sporo ludzi. Budynek ładniejszy od poprzedniego, ale moją uwagę zwróciły bardziej nagrobki na przykościelnym cmentarzu a raczej to co robi z nimi czas i roślinność.
Rozważamy czy nie zwiedzić jeszcze samego miasteczka, ale zbliża się południe a my jesteśmy - za przeproszeniem - właściwie na przedmieściach Tbilisi. Wracamy na główną trasę i jedziemy na północ. Po ok 50 km docieramy do
twierdzy Ananuri, położnej malowniczo nad sztucznym zbiornikiem wodnym. Twierdzę widać z głównej szosy - jechać tędy i jej nie zwiedzić to byłby idiotyzm.
Kolejne marzenie - Unimog w wersji camper. Tym akurat podróżuje para niemieckich emerytów i wiedzą do czego służy to auto i jak go używać. Potem spotkamy ich jeszcze jak wjadą tym bunkrem na kołach do Cminda Sameba.
Włażę na wieżę w murze obronnym, przepycham się wąskimi schodkami na sam szczyt, w kilku miejscach jest niefajnie ale jestem pazernym trollem zdjęciowym i za cholerę nie odpuszczę dobrej miejscówki.
Elewacja twierdzy Ananuri jest rzeźbiona, wiele wzorów zachowało się w dobrym stanie, oby przetrwały kolejne wieki.
Środek raczej surowy, kilka malowideł na ścianach i olbrzymi rzeźbiony fotel stojący po środku (z karteczką "zakaz siadania").
Pogoda się poprawiła, po porannym deszczu ani śladu. Nad głowami latają pierzaste obłoki, pierwszy raz ok kilku dni niebo znowu jest niebieskie. Jedziemy na północ drogą wojenną, raz bliżej raz dalej rzeki. Ładnie, coraz ładniej.
Powoli dolina kończy się i kolejnymi serpentynami wspinamy się pod górę. Ruch raczej niewielki, mijamy kilkanaście aut, potem one mijają nas gdy pstrykamy kolejne "słodkie focie"
Jesteśmy w okolicach parku narodowego Gudauri. W kilku miejscach droga prowadzi w betonowych schronach, widocznie kamienne lub śnieżne lawiny mają tu swoje ulubione miejsca wędrówek.
Oglądając zdjęcia innych forumowiczów zawsze zastanawiałem się co to za kolorowe cholerstwo. Pewnie jest to jakieś dzieło lokalnego artysty, jak dla mnie, kawał betonowego kloca który psuje piękną panoramę. Mogę tylko liczyć, że jeśli kiedyś (oby nigdy) Rosja po raz kolejny dokona inwazji na Gruzję, jakiś pijany artylerzysta odstrzeli ten artystyczny parawan.
Dojeżdżamy do przełęczy, droga z asfaltowej zamienia się na kilkanaście km w szutr. Kurzy się ale dziury są symboliczne, mijamy nawet BMW M5 - jeśli ono dało radę, można tędy przejechać wszystkim, nawet jakimś chromowanym HD machając lisią kitą przypięta przy dupie.
W okolicach miejscowiści Kobi pojawia się znowu asfalt. Przy okazji znajdujemy kolejny budynek policji, który może spokojnie brać udział w konkursie "Najładniej położony posterunek policji na świecie".
Dojeżdżamy do miasteczka
Stepantsminda, czyli dawnego Kazbegi. Tuż za mostem odbijamy w lewo i między domami, szutrem pełnym luźnych kamieni w rozmiarze melona a czasem arbuza wspinamy się pod górę. Z góry zjeżdżają terenówki z turystami. Mijamy się na centymetry - nie bardzo gdzie jest zjechać na bok a jeśli się zatrzymam, to znowu będę miotał kamieniami zmieszanymi z bluzgami. Im wyżej tym lepiej. W lesie zamiast kamieni pojawia się błoto - tym razem na sucho. Po 7 ostrych zakrętach wyjeżdżamy na rozległą łąkę, w oddali widać
Cminda Sameba czyli klasztor Świętej Trójcy.
Jest i źródełko, woda nadaje się do picia, mnisi proszą jedynie o nie mycie się w tym miejscu.
W środku - oczywiście zakaz foto - zostaje tylko pstrykanie ornamentów na elewacji.
Przez chwilę mieliśmy pomysł by przenocować w pobliżu klasztoru, podobno nie ma z tym problemu. Pchani jednak wizją by dziś dotrzeć do Rosji, zjeżdżamy do głównej drogi i lecimy w stronę granicy. Słońce jeszcze świeci, ale w głębokich dolinach jest już cień. Już wiemy że zmrok dopadnie nas dziś w trasie.
Gruzińskie przejście graniczne załatwiamy w 5 minut. Znowu pokazujemy twarz do kamery. System pokazuje strażnikowi trzy foty obok siebie: tą z paszportu, z wjazdu i tą zrobioną przed chwilą - taki fejsbook dla pograniczników
Szkoda że w okolicy nie można robić zdjęć, miejsce posępne ale bardzo ładnie położone. Potem ruszamy dziurawym asfaltem przed siebie. Mijamy dwa tunele, mega dziury. W drugim tunelu o mało co nie wpadamy na auto, które stało w środku - oczywiście bez świateł. Koleś urwał sobie koło i nie raczył nawet postawić trójkąta - bardzo brzydka duża mać. Na końcu drugiego tunelu rosyjski żołnierz manewrował w tunelu spychaczem, też bez świateł. Urwał się właśnie kawałek sufitu i robili porządki.
Rosyjskie przejście graniczne to mały powrót do ery socjalizmu: człowiek się nie liczy, władza się liczy. Wypełniam "wriemiennyj wwoz", mylę się, poprawiam i tak ze trzy razy. Dobrze że trafia się jakiś ludzki urzędnik, cierpliwie tłumaczy gdzie co wpisać. Potem coś tam przyklepują do komputera - potem, przy wyjeździe okaże się, że oczywiście błędnie. Malowana blondyna w mundurze omiata nas lodowatym wzrokiem. Im bardziej ona obniża temperaturę spojrzenia tym bardziej ja się do niej uśmiecham. Rosyjscy urzędnicy nie umieją się uśmiechać, są przekonani że uśmiech to oznaka słabości. Przekroczenie granicy zajmuje godzinę - zostawiamy ponurych biurwokratów w mundurach za sobą.
W ostatnich resztkach półmroku mijamy wojskowe ciężarówki i transportery wojskowe stojące na łąkach przy drodze - czekają na znak Putina, by udzielić "bratniej pomocy" i narzucić moskiewską wizję świata
Jedziemy wolno, w każdej kolejnej wsi stoi patrol policji. Łapią i trzepią na potęgę. Nie dajemy im najmniejszego powodu do zatrzymania i bez problemu docieramy do Władykaukazu. Niestety jest zupełnie ciemno, ruch spory ale nie bardzo mamy ochotę na nocne zwiedzanie miasta. Lecimy do Biesłanu, który także mijamy z boku obwodnicą. Szkoda, bo miałem szczerą chęć zapalić świeczkę
bezbronnym ofiarom - czeczeńskiego terroryzmu i burdelu panującego w sowieckich siłach specjalnych. Nikt nigdy mnie nie przekona, że śmierć ponad 400 bezbronnych ofiar (w tym ponad 150 dzieci) miała jakikolwiek sens.
Gdzieś za Biesłanem dopada nas zmęczenie, dalsza jazda po ciemku nie ma sensu. Wypatrujemy boczną drogę, odbijamy w nią i zanurzamy się w olbrzymie pole kukurydzy.
Jedziemy polną drogą prawie kilometr, na jej końcu jest mały placyk. Jestem gotów spać po środku drogi ale Luki znajduje lepszą miejscówkę. Odgrywamy scenę ze Shreka z Osłem na wiszącym moście: Luki w roli Shreka, ja wcielam się w rolę opornego osła, w końcu "jakoś poszło ośle, jakoś poszło". Słowem: forsuję wysokie chwasty i niewielki wał i ląduje na skrawku pola. Mamy akurat miejsce na namiot i dwa motongi. Księżyc daje tyle światła, że kolację jemy bez czołówek. Liście kukurydzy szeleszczą na wietrze, pobłyskując na trupio srebrno. Gdzieś na horyzoncie, odcinają się ciemniej szczyty Kaukazu. Żegnamy Gruzję popijając gruzińskie wino.
Przelot dnia: 284 km