Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05.03.2012, 22:17   #43
jagna
 
jagna's Avatar


Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Z.Góra
Posty: 1,783
Motocykl: BMW F700GS, DR 350
jagna jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 20 godz 7 min 10 s
Domyślnie

Dzień 7, 12 luty

Wysypiamy się porządnie – no może nie wszyscy, bo dzielę z Daną pojedyncze łóżko…
Rano jakoś tak mało chilijsko się zrobiło – pada, pochmurnie, zimno…
Ale mamy kuchnię! Oraz kubki! I talerze! Łyżeczki! Ale będzie śniadanie eleganckie! To znaczy, ale będzie tuńczyk elegancki…

W planie mamy zaliczenie największych atrakcji okolic San Pedro, czyli gejzerów. Co prawda wszystkie wycieczki na nie startują o 4 rano, żeby być na miejscu o 6, ale… Do cholery nie będę wstawać o 4tej rano w czasie urlopu! nawet dla gejzera! Poza tym stwierdzamy, że o tej 6 rano na pewno będzie pełno stonki turystycznej, a tego nie lubimy.

Po drodze są jeszcze źródła termalne, gdzie można się kąpać. O – to brzmi bardzo urlopowo. Jedziemy zatem.
Ujechaliśmy jakieś 2 km…


Można sobie tylko postać i podumać.


i popatrzeć na rzekę na pustyni – widok w końcu nie za częsty…

w miasteczku krążą carabinieros i inne służby, coś tam odpompowują i ogólnie usiłują ratować sytuację…

cóż, budownictwo w tych okolicach jakoś nie ma w priorytecie ochrony przed deszczem:


Tak więc odpadły nam i gejzery, i termy, do których prowadzi ta sama szutrówka. No to jedziemy do kolejnej atrakcji „Valle de la Luna” czyli Doliny Księżycowej. To taki kawałek Atacamy udostępniony dla turystów. W sumie, to cała Atacama jest udostępniona. Tylko mało kto korzysta. W naszym hostelu jesteśmy (i tak jest w zasadzie wszędzie) jedyni z autem. Reszta przyjechała lokalnym pks-em i wykupuje wycieczki.
W jednym mają nad nami przewagę: mogą pks-em wjechać do Boliwii. My z autem nie…

Valle de la Luna jakieś takie cywilizowane jest. Bilety, kasa, pani w kasie… Co prawda tych biletów później nikt nie sprawdza, a szlaban się po prostu objeżdża…

Pani w kasie pokazuje na mapce doliny, które szlaki rozmyło i gdzie nie dojedziemy. Krzychu przy okazji pyta panienkę o stan innych dróg, poza doliną, może dałoby się dojechać do tych gejzerów od drugiej strony?

A panienka na to: „Al lado del rio? ... Hmmmm..... Si aca todas carreteras estan roto por aqua porque piensas que alli no estan destruido ...?”

w wolnym tłumaczeniu:
Drogi obok rzeki? ... hmmmm.... jeśli tutaj wszystkie drogi są pozrywane przez wodę to dlaczego tam miały by nie być?

No tak. Znów czysta latynoska logika. Pada deszcz, jest mokro…

Robi się pogoda i gorąco, przebieramy się szybko i jazda w tę dolinę!
„Krzychu, ja poprowadzę, ja, ja, dobraaa?”







Nawet górka z piaskiem się trafia. Wdrapujemy się:




zostawiamy Nomade i idziemy kawałek pieszo:


pięknie widoczne warstwy skalne, tu białe przewarstwienie gipsu:


wdrapujemy się na szczyt, a tam wydma:




Dzieci zrobiły sobie piaskownicę:


Na szczycie przewodnik, który usiłuje zainteresować swoją wycieczkę skałami.


Krzychu tłumaczy z hiszpańskiego krótki wykład o datowaniu skał metodą termoluminescencji ale po pięciu minutach i kilku Dany i moich uśmiechach przewodnik przechodzi na angielski i tak nikt oprócz nas go nie słucha
Słyszymy też, że są na Atacamie miejsca, w których NIGDY nie zanotowano ŻADNYCH opadów. Jakoś nie bardzo chce się wierzyć, wspominając wczorajszy dzień…

Podziwiamy widoczki:


Złazimy i jedziemy dalej.


Ostańce erozyjne o wdzięcznej nazwie „Tres Marias”


Piękne kryształy gipsu (uprzejmie donoszę, że przywiozłam kilka, dopiero teraz czytam, że nie wolno było)


Znów mamy salar, czyli płasko, a na powierzchni sól i gips.


Paparazzi..


jedziemy w bok do dawnych kopalni soli. Tam już nikt nie zagląda, pewnie z powodu jakości drogi do niej prowadzącej…


resztki zabudowań:


kolejne zdjęcie do folderu Suzuki:


(Znów uprzejmie donoszę: jeśli są jakieś ubytki w zawieszeniu auta, to właśnie stamtąd)

i wracamy na główną drogę:


Krzychu stwierdza, że całe to Valle de la Luna jest dla tych co chcą zapłacić za to co można za darmo zobaczyć dookoła. Fakt. Jest piękne i na pewno warto. Ale to tylko maciupki wycinek Atacamy…

Znów robi się dziwnie:


niektórzy się zakopują:


zastanawiamy się nad akcją ratunkową, ale już nie trzeba:




w krzakach śmiga takie coś:


No i w końcu pada. Wracamy do hostelu. Znów ciepłe ubrania i idziemy na miasto. Załapujemy się (wczoraj nie wyszło) do lokalnej kurczakowni na ostatniego kurczaka. Czekamy i obmyślamy plan działania. Trzeba zgubić ten deszcz w końcu!



posileni ruszamy „w miasto”




główny zabytek, czyli kościół


wygląda (za przeproszeniem) jak obsrany, ale to efekt glinianych dachów. Oraz tego „raz na 20 lat” deszczu.

Lokalny bazar:


Krzychu poncho nabywa. Nawet dwa.


Dana i ja nabywamy wełniane czapki inkaskie, słynne dzięki naszemu premierowi ale bierzemy takie w barwach narodowych Chile. Po powrocie będą jak znalazł

Po pół godzinie już jesteśmy po przeciwnej stronie barykady, czyli za ladą.


Chilijczyk o boliwijsko-peruwiańskich korzeniach przegrywa nam właśnie muzykę z laptopa…

No i najważniejszy punkt dnia – wizyta w botelleria (czyta się botejeriija ) czyli sklepie z butelkami.


Możemy wracać do hostelu!

Lokujemy się w recepcji z komputerem, przepłaszając prawie jakiegoś Niemca. Niemiec jak to Niemiec. Spokojny, grzeczny, miły i niepijący. Ale nie umie oprzeć się urokowi Dany i w końcu pozwala sobie nalać. I jest coraz bardziej rozmowny i nawet kilka dowcipów zna… W tym oczywiście o niemieckich samochodach w Polsce…

Po godzinie hiszpańsko-angielsko-niemieckiej konwersacji (Krzychu dopiero w okolicach trzeciej butelki ostatecznie przestawia się z hiszpańskiego na angielski, a ja wtrącam coraz więcej słówek niemieckich) Niemiec zradza, że w zasadzie jego babcia to spod Raciborza…
Aaaa – to wszystko tłumaczy. Dana nabija się z niego, że tylko dzięki polskim genom potrafi z nami pić

Ja usiłuję przy kompie sklecić logicznego maila do Bliźniaka, który mi krzyczy przez smsa, że zawału przeze mnie dostanie, jak się w końcu nie odezwę. Niemiec się pyta – a co Agnes tak siedzi cicho? Na co Danę olśniło: a bo ona dla odmiany niemieckie geny ma…

Od czasu do czasu dzwoni telefon (siedzimy na recepcji) i pijaniutka Dana zaczyna go odbierać. Mamy nadzieję, że nie było to nic istotnego, z resztą (zgodnie z prawdą) Dana mówi wyraźnie do słuchawki: ”hostal ocupado”. Mniej pijany Krzychu odbiera w końcu słuchawkę i przestawia się na hiszpański. Dobrze, bo dzięki temu amerykańska Hinduska o niewymawialnym imieniu trafia jakoś do hostelu…
I dołącza do imprezy…
__________________
Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą

Ostatnio edytowane przez jagna : 06.03.2012 o 09:54
jagna jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem