Dzień 7, 12 luty
Wysypiamy się porządnie – no może nie wszyscy, bo dzielę z Daną pojedyncze łóżko…
Rano jakoś tak mało chilijsko się zrobiło – pada, pochmurnie, zimno…

Ale mamy kuchnię! Oraz kubki! I talerze! Łyżeczki! Ale będzie śniadanie eleganckie! To znaczy, ale będzie tuńczyk elegancki…
W planie mamy zaliczenie największych atrakcji okolic San Pedro, czyli gejzerów. Co prawda wszystkie wycieczki na nie startują o 4 rano, żeby być na miejscu o 6, ale… Do cholery nie będę wstawać o 4tej rano w czasie urlopu! nawet dla gejzera! Poza tym stwierdzamy, że o tej 6 rano na pewno będzie pełno stonki turystycznej, a tego nie lubimy.
Po drodze są jeszcze źródła termalne, gdzie można się kąpać. O – to brzmi bardzo urlopowo. Jedziemy zatem.
Ujechaliśmy jakieś 2 km…
Można sobie tylko postać i podumać.
i popatrzeć na rzekę na pustyni – widok w końcu nie za częsty…

w miasteczku krążą carabinieros i inne służby, coś tam odpompowują i ogólnie usiłują ratować sytuację…
cóż, budownictwo w tych okolicach jakoś nie ma w priorytecie ochrony przed deszczem:
Tak więc odpadły nam i gejzery, i termy, do których prowadzi ta sama szutrówka. No to jedziemy do kolejnej atrakcji „Valle de la Luna” czyli Doliny Księżycowej. To taki kawałek Atacamy udostępniony dla turystów. W sumie, to cała Atacama jest udostępniona. Tylko mało kto korzysta. W naszym hostelu jesteśmy (i tak jest w zasadzie wszędzie) jedyni z autem. Reszta przyjechała lokalnym pks-em i wykupuje wycieczki.
W jednym mają nad nami przewagę: mogą pks-em wjechać do Boliwii. My z autem nie…
Valle de la Luna jakieś takie cywilizowane jest. Bilety, kasa, pani w kasie… Co prawda tych biletów później nikt nie sprawdza, a szlaban się po prostu objeżdża…
Pani w kasie pokazuje na mapce doliny, które szlaki rozmyło i gdzie nie dojedziemy. Krzychu przy okazji pyta panienkę o stan innych dróg, poza doliną, może dałoby się dojechać do tych gejzerów od drugiej strony?
A panienka na to: „Al lado del rio? ... Hmmmm..... Si aca todas carreteras estan roto por aqua porque piensas que alli no estan destruido ...

?”
w wolnym tłumaczeniu:
Drogi obok rzeki? ... hmmmm.... jeśli tutaj wszystkie drogi są pozrywane przez wodę to dlaczego tam miały by nie być

?
No tak. Znów czysta latynoska logika. Pada deszcz, jest mokro…
Robi się pogoda i gorąco, przebieramy się szybko i jazda w tę dolinę!
„Krzychu, ja poprowadzę, ja, ja, dobraaa?”
Nawet górka z piaskiem się trafia. Wdrapujemy się:
zostawiamy Nomade i idziemy kawałek pieszo:
pięknie widoczne warstwy skalne, tu białe przewarstwienie gipsu:
wdrapujemy się na szczyt, a tam wydma:
Dzieci zrobiły sobie piaskownicę:
Na szczycie przewodnik, który usiłuje zainteresować swoją wycieczkę skałami.
Krzychu tłumaczy z hiszpańskiego krótki wykład o datowaniu skał metodą termoluminescencji

ale po pięciu minutach i kilku Dany i moich uśmiechach przewodnik przechodzi na angielski

i tak nikt oprócz nas go nie słucha

Słyszymy też, że są na Atacamie miejsca, w których NIGDY nie zanotowano ŻADNYCH opadów. Jakoś nie bardzo chce się wierzyć, wspominając wczorajszy dzień…
Podziwiamy widoczki:
Złazimy i jedziemy dalej.
Ostańce erozyjne o wdzięcznej nazwie „Tres Marias”
Piękne kryształy gipsu (uprzejmie donoszę, że przywiozłam kilka, dopiero teraz czytam, że nie wolno było)
Znów mamy salar, czyli płasko, a na powierzchni sól i gips.
Paparazzi..
jedziemy w bok do dawnych kopalni soli. Tam już nikt nie zagląda, pewnie z powodu jakości drogi do niej prowadzącej…
resztki zabudowań:
kolejne zdjęcie do folderu Suzuki:
(Znów uprzejmie donoszę: jeśli są jakieś ubytki w zawieszeniu auta, to właśnie stamtąd)
i wracamy na główną drogę:
Krzychu stwierdza, że całe to Valle de la Luna jest dla tych co chcą zapłacić za to co można za darmo zobaczyć dookoła. Fakt. Jest piękne i na pewno warto. Ale to tylko maciupki wycinek Atacamy…
Znów robi się dziwnie:
niektórzy się zakopują:
zastanawiamy się nad akcją ratunkową, ale już nie trzeba:
w krzakach śmiga takie coś:
No i w końcu pada. Wracamy do hostelu. Znów ciepłe ubrania i idziemy na miasto. Załapujemy się (wczoraj nie wyszło) do lokalnej kurczakowni na ostatniego kurczaka. Czekamy i obmyślamy plan działania. Trzeba zgubić ten deszcz w końcu!
posileni ruszamy „w miasto”
główny zabytek, czyli kościół
wygląda (za przeproszeniem) jak obsrany, ale to efekt glinianych dachów. Oraz tego „raz na 20 lat” deszczu.
Lokalny bazar:
Krzychu poncho nabywa. Nawet dwa.
Dana i ja nabywamy wełniane czapki inkaskie, słynne dzięki naszemu premierowi

ale bierzemy takie w barwach narodowych Chile. Po powrocie będą jak znalazł
Po pół godzinie już jesteśmy po przeciwnej stronie barykady, czyli za ladą.
Chilijczyk o boliwijsko-peruwiańskich korzeniach przegrywa nam właśnie muzykę z laptopa…
No i najważniejszy punkt dnia – wizyta w botelleria (czyta się botejeriija ) czyli sklepie z butelkami.
Możemy wracać do hostelu!
Lokujemy się w recepcji z komputerem, przepłaszając prawie jakiegoś Niemca. Niemiec jak to Niemiec. Spokojny, grzeczny, miły i niepijący. Ale nie umie oprzeć się urokowi Dany i w końcu pozwala sobie nalać. I jest coraz bardziej rozmowny i nawet kilka dowcipów zna… W tym oczywiście o niemieckich samochodach w Polsce…
Po godzinie hiszpańsko-angielsko-niemieckiej konwersacji (Krzychu dopiero w okolicach trzeciej butelki ostatecznie przestawia się z hiszpańskiego na angielski, a ja wtrącam coraz więcej słówek niemieckich) Niemiec zradza, że w zasadzie jego babcia to spod Raciborza…
Aaaa – to wszystko tłumaczy. Dana nabija się z niego, że tylko dzięki polskim genom potrafi z nami pić
Ja usiłuję przy kompie sklecić logicznego maila do Bliźniaka, który mi krzyczy przez smsa, że zawału przeze mnie dostanie, jak się w końcu nie odezwę. Niemiec się pyta – a co Agnes tak siedzi cicho? Na co Danę olśniło: a bo ona dla odmiany niemieckie geny ma…
Od czasu do czasu dzwoni telefon (siedzimy na recepcji) i pijaniutka Dana zaczyna go odbierać. Mamy nadzieję, że nie było to nic istotnego, z resztą (zgodnie z prawdą) Dana mówi wyraźnie do słuchawki: ”hostal ocupado”. Mniej pijany Krzychu odbiera w końcu słuchawkę i przestawia się na hiszpański. Dobrze, bo dzięki temu amerykańska Hinduska o niewymawialnym imieniu trafia jakoś do hostelu…
I dołącza do imprezy…