Dzień 6 (11 luty)
Budzimy się w Antofagaście na lekkim kacu (czyli nic nowego). Poranne zakupy, bo sobota. Czyli należy nabyć podwójny zapas białego wytrawnego. No ewentualnie półwytrawnego.
Dziś zapowiada się fajny dzień – poza asfaltowy w końcu.
Recepcjonista żegna nas dziwnym wzrokiem , pewnie mu recepcjonistka nakablowała o jakiś pijanych typach dobijających się po 2 am do drzwi
Kolejny dzień upału – aby wybić się z miasta, jak zwykle Ruta 5 (w sumie ciekawie mieć w kraju jedną główną drogę, za to liczącą jakieś 4000 km). Fajnie, że mamy klimę, tylko czemu działa ona w systemie zero-jedynkowym ? Albo mróz, albo nic… Cyferki wyświetlają się chyba tylko dla zabawy…
Pakujemy zakupy w bagażnik i ruszamy. Z nadzieją na jakiś parking, gdzie uskutecznimy śniadanko w plenerze. Ale niestety – parkingów, podobnie zresztą jak stacji benzynowych, przy Ruta 5 nie ma. W końcu jemy śniadanie na poboczu we wsi typu „Posada” – czyli tylko bary, parkingi, stacja.
W tejże Oficinie Baquedano ma odbijać na wschód droga na salar. Wyraźnie ją widać na mapach w skali 1:1 600 000

Na Garminie też jest. Tyle, że wg niego właśnie ją przejechaliśmy. Rambo, masz w …, no czkawkę to już na pewno masz
Jedziemy jeszcze kawałek, coś odbija w bok. Ale jakieś takie za ładne , jak na „minor road, unpaved”
Znów ten asfaltopodobny uklepany szuter/pył. I żadnych drogowskazów. Krzychu pyta kierowcę wielkiego camiona, czy to ta droga na pewno. Ten wygląda zza paki z miną „ciekawe, czym się ci kretyni wybierają na pustynię”, ale jakoś mu nasze Suzuki Nomade chyba wystarcza, bo potwierdza. Droga taka ładna, bo prowadzi przy okazji do kilku kopalń.
Krzychu oddaje mi kierownicę ze słowami „no masz te swoje szutry” . Dwa razy mi nie mów
Jak tylko ostatnie zabudowania Baquedano znikają z horyzontu, pojawia się znajome uczucie: znów jesteśmy w środku NICZEGO. Tym razem w odcieniach szarości:
Chyba wyjechaliśmy poza utarte szlaki, bo nasza obecność mocno dziwi kierowców ciężarówek. Każdy czuje się w obowiązku nam zatrąbić

Pozytywnie oczywiście
Mijamy złoże siarki:
Przejeżdżamy przez Góry Domeyki (Cordilliera de Domeyko) i czujemy się w obowiązku zrobić pamiątkowe zdjęcie:
A za Domeykami zaczyna się płaski teren pokryty osadami solnymi, czyli salar:
I mamy patelnię zupełną:
Mmmm, jak ja lubię ciepełko w lutym… Chyba było jeszcze przed południem, bo mam jeszcze jakiś cień:

Salar Atacama nie jest taki bialuśki jak boliwijski:
są pokrywy solno-gipsowe:
i ładne kryształy gipsu:
Część salaru to teren kopalni soli, którą uzyskuje się przez rozpuszczalnie pokrywy salaru. Solanka jest transportowana gumowymi rurociągami.
Facet ma „wspaniała” pracę: przy temperaturze koło 35˚ i piekielnym słońcu łazi cały dzień wzdłuż rur i sprawdza, czy nie rozsadza…
W pewnym momencie wjeżdżamy na solną drogę, jest cała biała:
A obok… Salar idealny! Biały, czysta sól i do tego widoczne struktury poligonalne!
(dla niewtajemniczonych: to te widoczne sześcioboki)
Krzychu podniosł taki jeden „kafelek” a Dana posuje, a następnie zaciera ślady
Kryształy soli (halitu, precyzyjniej mówiąc)
Zrobiliśmy jakieś 50 km po samym salarze (od zjazdu z asfaltu już ze 200) i znów trafiamy na cywilizację. A dokładniej na pięć chałup na krzyż o nazwie Peine. Jeszcze ze 30 km szutrem i wybijemy się na Ruta 23.
Szuter zaczyna się porządnie, ale zastanawia nas ten znak:
Za jakieś 500 m przekonuję się po co, kiedy z hukiem hamuję w wyrwie. Następne 30 km jechaliśmy chyba ponad godzinę. Co kilkaset metrów na drodze były ślady jak po przepływie rzeki: wyryte w drodze koryta i naniesione kamienie.
Po wschodniej stronie mamy znów Andy na wyciągnięcie ręki:
Widzimy nawet te najwyższe szczyty (Cerro de Pili, 6046 m n.p.m. i wulkan Lascar, 5510 m n.p.m.) oczywiście zaśnieżone.
Off topic:
Atacama to najbardziej suchy obszar na świecie. Średnie opady to 3,5 cm / rok, deszcz większy zdarza się średnio co 20 lat. Jest to spowodowane obecnością Andów od wschodu, i Gór Domeyki od zachodu. Chmury deszczowe nie są w stanie się przedrzeć na ten obszar.
W końcu przeszkody wyrwowo-kamienne się kończą i można jechać normalnie. Dojeżdżamy do Ruta 23 i skręcamy w kierunku Argentyny, chcemy z bliska podejrzeć wulkan:
ale nie bardzo się da:
dojeżdżamy (Nomade znów z zadyszką, bo to 3200 m n.p.m.) do wsi Socaire. Do granicy argentyńskiej zostało 130km szutrem, można by jeszcze ciut podjechać, ale coś dziwnego na niebie się robi:
i do tego postawili zakaz wjazdu… Szczytów w tych chmurach i tak nie zobaczymy, paliwa coraz mniej, czas zawracać. Jest popołudnie, nocleg mamy zabukowany w San Pedro de Atacama, to jakieś 100 km asfaltem, Ruta 23.
Dziwnie się robi:
Co to do cholery jest?! Przecież pada raz na 20 lat!!!
i takie coś z boku:
A więc to coś po czym się przedzierałam na szutrze, to BYŁ efekt deszczu! Zaraz potem widzimy błyskawice i słyszymy grzmoty. Rany boskie… Burza w najsuchszym miejscu świata

?
Jedziemy. Kilka pojazdów jadących z przeciwka daje jakieś niezrozumiałe znaki. No nic, jedziemy. Aż:
Hmmm. Ale my MUSIMY do San Pedro, które jest 90 km dalej. Jakoś się mieszczę między pachołkami, jedziemy.
No ale tego to już raczej nie przejadę:
Idziemy obadać sytuację, czy ta się to jakoś objechać górą. Wygląda, że tak. Ale Krzychu krzyczy nagle, że jest wyrwa głęboka na kilka metrów i szeroka bardzo, absolutnie nie do przejechania.
No to pięknie.

Paliwa w baku na jakieś 150 km.
Cofać się ?
Droga do przejścia granicznego do Argentyny nieprzejezdna.
Wracać przez salar?
Najbliższa stacja paliw za jakieś 300 km…
Czekać? Nocować?
A jak przyjdzie spływ błotny? Widać patrząc poniżej drogi, że są na 2 metry grube, porwałoby auto jak okruszek…
Krzychu „Q..a, nie myślałem, że można utopić się na pustyni”. Ja też nie…
cdn…