Dzień 5 (10 luty)
Mimo mieszanki rum/wytrawne białe budzimy się bez bólu głowy. Możliwe, że to za sprawą odgłosów Pacyfiku…
Ruszamy dalej szutrówkami po Parku Narodowym pan de Azúcar.
Jak zwykle znajdujemy się w środku NICZEGO. To bardzo piękne NIC.
Powyżej widać najlepszy rodzaj nieasfaltowej nawierzchni, jaki występuje w Chile. Z reguły na „main road, unpaved”. Co to było - nie wie nikt. Twarde jak asfalt, ale nie asfalt. Wygląda jak utwardzone błotko. Dopóki nie ma w tym kolein, jedzie się pięknie.
Jest jeszcze rano, chmury nie podniosły się jeszcze całkiem do góry:
Pięknie jest, i pusto…
Czasem mizerna roślinność o kształcie, hmm, niech no pomyślę…
Podjeżdżamy do wioseczki Cifuncho, podobno mekki surferów:
Krzychu usiłuje się wykąpać:
pytany następnie o wrażenia termiczne odpowiedział "coś pomiędzy Bałtykiem w maju a Bałtykiem w czerwcu"
i jedziemy dalej:
Wjeżdżamy do regionu Antofagasta:
Wracamy na Ruta 5, ale i tak musimy zjechać do Taltal zatankować. To jedyna stacja w promieniu ze 300 km, więc kolejka jest niezła. Swoją drogą do każdej stacji w Chile można trafić na węch. Śmierdzi paliwem na kilometr…
Taltal to malutkie miasteczko wciśnięte między ocean i góry (jak prawie wszystko w Chile zresztą)
Zaglądamy na nadbrzeże portowe:
i spotykamy takie miłe zwierzątka:
oraz fajną rybną knajpkę „ceratkową”
menu dość proste dla nas. Oprócz dorady żadna nazwa ryby nic nam nie mówi. W czasie naszego pobytu jedliśmy za każdym razem coś innego i każda była dobra
Już z pełnymi żołądkami:
spacerek po Taltal:
I znów siedzimy w aucie. Dziś co prawda ostatni dzień dojazdówki, ale trochę mamy dość tego „zapuszkowania”. Wczoraj 500, dziś też… Damska część ekipy zaczyna coś przebąkiwać o słońcu i plaży… Plany były takie, rano, ale słońce nie dopisało. Za to teraz!
W Taltal zjeżdżamy więc na mniej uczeszczaną Ruta 1 która malowniczo biegnie między Pacyfikiem a górami. Pierwsza porządna plaża nasza!
Krótka sesja foto (do folderów Suzuki, może się wyjazd zwróci):
Plaża miejscami zajęta przez kraby:
Wytrzymujemy na słońcu jakieś pół godziny. Jesteśmy już na 26˚ szerokości południowej (zrobiliśmy 1400 km na północ!) i słońce już prawie w zenicie. Wracamy do puszki. Jakoś to mój dzień na kierowanie i całość prowadzę chyba.
I zazdroszczę jak cholera:
Ktoś zna Szwajcara? Mijaliśmy go ze trzy razy, na końcu już nam machał…
Mamy plan jechać Ruta 1 aż do Antofagasty, wzdłuż wybrzeża, ale po kilkudziesięciu km znaki każą odbić na wschód. I znów: jedna mapa ma drogę, druga ma, ale gdzie indziej, trzecia wcale, a Garmin jeszcze coś innego. Tradycyjnie więc: Rambo, masz w …
Postanawiamy zaufać drogowskazom.
Droga – nówka sztuka. Serpentyny w okolicy Paposo, mmmm… Po raz pierwszy widzę znak: uwaga podjazd o długości 20 km. Wspinamy się od 0 m n.p.m. do ponad 2500. Wspinamy to dobre słowo, bo po raz pierwszy nasze Nomade dostaje zadyszki. Redukcja do 4, do 3 , w końcu do 2. Ale widzimy, że nie tylko my tak mamy… Obstawiamy, że silnik nie radzi sobie z tak ubogą w tlen mieszanką, ale kto to wie… Po wjechaniu na górę silnik znów pracuje normalnie. Do pierwszego większego wzniesienia…
Na płaskowyżu jest przepięknie. To znaczy jest jeszcze piękniejsze NIC dookoła.
To jest właśnie Atacama. Góry, kamienie, pustka, piękno.
Ze względu na bezchmurne niebo to region, w którym jest mnóstwo obserwatoriów astronomicznych. W tym te największe na świecie.
Jedno z nich, na 3500 m n.p.m. (Nomade o mało nie zdechło….):
Po wieczór wbijamy się do Antofagasty, próbujemy dostać miejsce w hostelu, trójek wolnych brak, propozycja dwójki na trzy osoby została przyjęta chłodno, a dwa pokoje drogo wychodzą. Wychodzimy, wracamy, w końcu urok osobisty Krzyśka oraz jego porządny kastylijski hiszpański zadziałał i mamy dwójkę. Trochę się sypie z sufitu, ale co tam. Jest prąd (po raz pierwszy od 4 dni) i ciepła woda!
Po zeskrobaniu brudu idziemy w miasto, które okazuje się wyjątkowo ubogie w lokale gastronomiczne. Zjadamy po empanadzie (taki smażony duży pieróg z serem) przygotowanej na ulicy i tak łazimy. W końcu Dana wypatruje knajpę, przed którą stoi (chyba jedyny w tym mieście) motocykl i dudni jakaś konkretniejsza muza. Może nie zjedzą nas żywcem

Koniec końców siedzimy chyba do 2 rano w „Deep Rock” prowadząc konwersację po hiszpańsku (to Krzychu) lub na migi (to reszta) z połową baru. A bar to głównie chilijscy górnicy. No, na górnictwie to my się z Daną znamy całkiem dobrze
To już północ Chile, więc ludność coraz bardziej indiańska. Wychodzimy na chwilę na ulicę, mam w ręku butelkę z piwem. Przechodzi właśnie dość liczna grupa carabinieros i coś do mnie ostro mówią. Tylko co? Na wszelki wypadek wracamy do środka, gdzie dowiaduję się, że picie w miejscu publicznym jest surowo karane i żartów z tym nie ma… Jak dobrze czasem wyglądać na cudzoziemkę…