Africa is too heavy
W nocy śpię raczej źle. Budzę się kilkakrotnie. Nie wiem czy to kwestia niewielkiej dziupli w której przyszło mi tę noc spędzić, zmęczenia czy czort wie czego. Kolejne przebudzenia są jak slajdy przeźroczy. Budzę się. Jest ciemno jak w d..... Dla mieszczucha pędzącego swój żywot w bloku jest to wystarczający stan to poczucia niepokoju. U mnie żeby nie wiem co przez zasłonięte zasłony czy zaciągnięte rolety zawsze widać jakieś światło z ulicznych latarni czy sąsiednich domów. Tu czarne nic. Nawet przez otwarte okno widać równie czarne nic. Hotel znajduje się na szczycie wzniesienia niecały kilometr od szosy. Słychać jak w górach z oddali silniki jadących ciężarówek. No dobra to chyba oznacza, że nadal żyję. Zasypiam.
Za jakiś czas znowu się budzę. Jak było ciemno tak nadal jest. Nic się nie zmieniło. Za to nie słychać ciężarówek. Właściwie nic nie słychać. Absolutnie nic. To też jest mi zupełnie obcy stan. W mieście, w dzień czy w nocy, zawsze coś słychać. A to samochody z ulicy, a to sąsiad drze koty z żoną, a to wentylator. Jednym słowem zawsze coś. A tu nic, zupełna cisza. Takich przebudzeń zaliczam kilka. Aż wreszcie zaczyna się za oknem rozjaśniać. No to chociaż widać gdzie jest okno.
Rano wstaje wymięty i jakiś zupełnie nie w sosie. Zbieram i pakuje manele. Nie jest to specjalnie trudne z racji wielkości pomieszczenia . Właściwie nie ruszając się z miejsca zbieram wszystko co suszyło się porozwalane po całym pokoju. Po prostu wszystko jest w zasięgu ręki. Schodzę na dół na śniadanie. Raczej wydaje mi się, że powinienem dostać śniadanie. Dla miejscowych jest to druciak, albo podobnie. Mi to się kojarzy, głównie ze zmywakiem. Ściany i sufit knajpy są wybite pociemniałym drewnem. W połączeniu z małymi oknami i słabym oświetleniem sprawia dość smętne wrażenie. Czuje się jak w norze albo w piwnicy.
Z kelnero-recepcjonistą ustalam, iż wyjdę sobie na dwór. Tam jest zdecydowanie lepiej. Świeci słoneczko i jest ciepło. Po wczorajszej burzy nie ma śladu. Wygląda na to, że była na sucho. Błyskało się na ostro, ale deszczu nie było. Siadam sobie przy stoliku. Wygląda jakby tęsknił za malowaniem. Inne nie są lepsze. Zjawia się kelner i przynosi poduszki na krzesło i obrus. Teraz wygląda to już dużo lepiej. Jedynie zapalenie ucha nie daje za wygraną. Kończą mi się przeciwbólowe.
Właściwie czuje się jakbym wczoraj za dużo wypił. Przyznam się, że miałem taki zamiar. Ale po zakwaterowaniu się w dziupli już nic mi się nie chciało. Wygląda na to, że nikt nie powiedział w centrum dowodzenia kacem, że nic nie piłem. Ustalamy zakres drciaka. Będzie to omlet z serem i duża kawa z mlekiem. Po dłuższym czasie dostaje w zasadzie to co zamawiałem. Duża kawa jest nieznacznie większa od espesso. Z czego nie jestem zachwycony. Dla mnie duża to jest w kubku i przynajmniej jedna czwarta to mleko. Może dla smakoszy jest to świętokractwem ale mi taka smakuje najbardziej. Oczy mówią mi, że po tym omlecie będę głodny. Jednak w ogóle mi nie wchodzi. Słony jakiś? Ewidentnie mi nie idzie. Zostawiam w połowie, rozliczam się i dzida.
Przy dojeździe szutrówką do trasy mam ochotę śmignąć jeszcze w dół i w górę po tych zawijaskach kanionu. Dziiiiiiida. Sprawdzam jak da się pozycjonować zakazy. W nocy 30 i 40 wyglądały jakby należało je respektować. Za dnia czuje się jak donskij kozak. Sześć w porywach do siedmiu dyszek na trzydziestce daje radę. Jakby i nawierzchnia wydaje się lepsza niż w nocy. Za jednym z zakrętów drętwieje i odruchowo ciągnę hamulce. Biały radiowóz z jakąś maszyną na trójnogu. Widzę coś jakby obiektyw. Radar , fotoradar , czort wie co. Jeśli fotoradar to jeszcze nie jest tak źle. Ale jak stoją za dwa kilosy jak Słowacy? To będzie ciepło. Nikt mnie nie zatrzymuje. Wręcz wygląda jakbym ich w ogóle nie interesował.
Dojeżdżam do miejsca gdzie łączy się oba kierunki, w tą i z powrotem. Zawijam i długa pod górę. I tyle. Od szczytu w dół na drugą stronę biegnie już zwykła droga. Nie ma dwóch pasów w jedną stronę. Ciężarówki wolno sunące w dół trzeba wyprzedzać w miejscach gdzie coś widać. Choćby na kilka metrów. A droga jest pokręcona. Na dole jest już płasko. Kieruje się na Sabac i Valijewo.
Mijane miejscowości zwłaszcza te mniejsze budzą pewne skojarzenia z Maroko. Otuż podobnie jak tam handel odbywa się głównie na ulicy. Przejeżdżasz przez centrum wioski a tam wszelkie towary są porozstawiane na ulicy jakby na wielkim straganie. Chyba w Sabac uwagę przykuwa ogromny zakład przemysłowy nad rzeką. Nie mam pojęcia co to, ale jest wielkie. Docieram do Valijewa. Na stacji, gdy chcę płacić kartą, gość wpada w panikę. Na szczęście mam kasę i nie ma problemu. Chyba jakoś u nas takich stacji bez terminala się już nie spotyka. Znowu jestem w górach. W okolicy kamieniołomu zatrzymuje się w gospodzie na kawkę.
IMG_3935.jpg
Właściwie to już jestem blisko celu. Gospoda wygląda jakby była zupełnie w środku niczego. Nie widać jakiejś wsi czy osiedla, jedynie kamieniołom. Jakoś nie wpadłem wcześniej aby sobie wydrukować zaproszenie, abym wiedział dokąd jadę. Pamiętam, że za jakąś wsią Razana ma być most. Przed mostem w lewo w tę kotlinę. Nawet była jakaś nazwa miejscowości. Ale jak się nazywała ni cholery nie pamiętam. Jest następna gospoda, most a pomiędzy nimi droga w lewo. Mamy cię. Jadę już tą drogą. Widać drogowskaz i dwie nazwy. Jedna z nich Skakavici. Tak, to na pewno ta. Jadę dalej. Tu już są drogowskazy jakby z nazwiskami właścicieli zagród. Na jednym z nich kartka z napisem Kotlina. No to jesteśmy na miejscu. Przejeżdżam przez rzeczkę i wygląda na to, że jestem na miejscu. Dwa duże namioty. W jednym widzę stoły i ławki. Spora scena z zadaszeniem zrobionym plandekami. Na środku tego nieduży placyk z wielkimi parasolami. Pod nimi bar, stoły i krzesła.
IMG_3958.jpg
Nie ma ani pół motoru. Czyżbym był pierwszy? Siedzi ze trzech gości. Witam się. Na początek proponują piwo. Gadamy chwil kilka. Jako że nie ma jeszcze Parysa postanawiam pokręcić się po okolicy. Pytam obszernego jegomościa gdzie warto sobie pojechać. Ręką pokazuje cel. Divcibare - mówi - to piękne miejsce. Z góry zobaczysz całą Serbie. Jak tam dojechać ? Wrócisz tą drogą którą przyjechałeś. Potem skręcisz w prawo pojedziesz kilka kilometrów i znowu w prawo. Czy to nie jest dookoła? Tak, ale innej drogi nie ma. A nie dałoby się tak na wprost? Spojrzał na mnie - tam nie ma drogi. Może dałoby się pojechać, ale ja nie znam czy i gdzie jest, a poza tym Africa is too heavy. To był ryzykowny argument. Powiedzieć polakowi, że się nie da ...... to jak wywołać wojnę. Ja nie dam rady

? Na górce stał jeden namiot. Rozstawiłem swój obok. Odpiąłem kufer z manelami i dalej na rozpoznanie okolicy. Właściwie to nie byłem pewien czy chcę na to Divcibare i przede wszystkim czy jestem wstanie rozpoznać który to. Kierunek obrany właściwie. W górę. Będzie dobrze. Kilka dróżek kończy się zagrodami, ale przy kolejnej zauważam czerwone kółko z białą kropką w środku. Coś jak u nas początek szlaku. Znaki pojawiają się co jakiś czas.
IMG_3936.jpg
Dobra nasza. W prawdzie ścieżka nie jest za bogata i na drogę już nie wygląda, ale jest oznakowana i z pewnością gdzieś prowadzi. Chwilami jest ostro i kamieniście. Jedynka zdecydowanie się nie wykręca. Za to kamienie są zdecydowanie mniejsze od tych na Tarcu.
Szybko nabieram wysokości i widoki są coraz fajniejsze. Na kołach mam najzwyklejsze szosówki. Nie ma błota więc bez oporów dają radę. Zresztą po wyjeździe do Rumuni na E 09 nie wyobrażam sobie 1300 kilometrów na klockach. Wibracje i hałas nie były najprzyjemniejsze. Owszem jak robisz 100 kilometrów można tego nie zauważyć. Jak jedziesz pół dnia ma to zupełnie inne znaczenie. Z tamtego wyjazdu pamiętam, że nawet jak kładłem się do łóżka, to dupa nadal drżała mi jak zimne nóżki wyjęte z lodówki. Szosówki rządzą i basta. Nadal będę się trzymał zdania, że lepiej walczyć 100 kilometrów i przewracać się na jedynce, niż jechać w napięciu pięćset kilosów i zaliczyć szlifa przy setce. Koniec końców jestem już naprawdę wysoko i czuje się dumny z mojego osiągnięcia. W głowie cały czas słyszę jak mantre "Africa is too heavy". Jeszcze kawałek lasku i na polanie wyłaniają się malutkie domki. Coś jak nasze altanki działkowe. W zasadzie jest ich coraz więcej. W pewnym momencie dociera do mnie, że jadę najzwyklejszą szutróweczką wśród działek. Dojeżdżam do asfaltu....no skończyło się adventure. Asfaltem jadę jeszcze trochę w górę. Jest przy drodze placyk. Na placyku daszek z ławeczkami. Rzeczywiście widać stąd jakby całą Serbie.
IMG_3940.jpg
Czy całą, czy nie, nie ma znaczenia. Widok zarąbisty. Zjeżdżam w dół docieram do drogi z Valijeva którą koło południa przyjechałem. Na skrzyżowaniu są knajpki. Zjadłbym coś. Nie udaje się dogadać. Ale nie widzę, żeby ktoś tu jadł. Nie ma karty dań i nie widać kucharza. Zapinam jedyne i zjeżdżam w dół do Kosjericia. Zjadam pleskawice. Koło knajpy stoi ogromny kocioł. Jak potem powiedział mi Parys 10 tys litrów żurku gotowano w nim dla pobicia rekordu do Księgi Guinessa. Wykonawcą kociołka był ....Kepo, organizator imprezy w Kotlinie.
IMG_3956.jpg
Wracam do Kotliny. Jest już trochę motorów. Spotykam Parysa. Właściwie to dopiero go poznaję, bo wcześniej na oczy gościa nie widziałem. Mówi, że Mecenas z Maćkiem wyjechali razem z nim z Belgradu, ale do tej pory ich nie ma.
IMG_3946.jpg
Podjeżdża stary z naszego punktu widzenia niemal zabytkowy beczkowóz. Tutaj takie auta nie są rzadkością. Po prostu są i już. Pytam Czy jest jakaś opłata na koszta, składka czy coś w tym stylu? Płacisz za to co kupisz w barze. Rozpoczynamy integrację z lokalesami. Właściwie to ja zaczynam. Parys czuje się jak wśród swoich. Na piwo mam focha. U nas też jest. Gdzieś już widziałem nazwę Jelen Piwo. Chłopaki mnie poprawiają, że to nie Jelen tylko Lav. Rzeczywiście parasole i szklanki noszą logo Lav. Żartuję sobie, że już wiem co mieli na myśli the Beatles śpiewając " all You need is Lav" Robi się wesoło. Piwa nie chcesz, a rakija? Rakija co innego. Właśnie dowiaduje się, że w sklepie się jej nie kupuje, bo; droga, bo śmierdzi i jest syfiasta. Ciekawe u nas takimi przymiotnikami określa się kiepski bimber. Ta, którą degustujemy jest w półtoralitrowej butelce po wodzie "kniaź jakiś tam". W ogóle jak się dowiaduje, Serbowie sporo rzeczy robią sami. Własne warzywka z domowego ogródka, własna rakija i takie tam. Rakije popija się z takich malutkich flakoników. Wygląda to ciekawie. Popija się małymi łyczkami jakby degustowało się każdy malutki łyczek. Nie ma komend do dna i takich tam. W ogóle, odnoszę wrażenie, że w postępowaniu Serbów nie ma napinki. Wszystko na spoko i pomału jakby naczelnym hasłem było smakowanie chwili. Chwilami wydaje mi się, że ciągle gadają o mnie . Nieustannie słyszę polako i polako. Później dowiem się , że wcale nie chodziło o mnie. Polako znaczy tyle co nasze spoko, pomału. Gadamy sobie o tym i o tamtym. Zjawiają się coraz nowi uczestnicy. Serbowie, Bośniacy, Chorwaci. Nawet pojawia się LC8 w wersji czoper. Z lampeczkami i spacerówkami. Na dobrą sprawę to przy dłuższej jeździe może to być jakaś opcja na zmianę pozycji.
IMG_3957.jpg
Kapela na scenie rżnie na ostro. Są chłopaki, Przyjechali.... Samochodem - motocykliści. Zaczyna padać. Udaję się do namiotu. Zasypiam błogo przy starych kawałkach Claptona lecących ze sceny. Impreza trwała chyba jeszcze długo.